Bangkok to takie dziwne miasto, w któym im dłużej się jest, tym więcej ma się do zobaczenia. Nasza lista ” must see” zamiast maleć, cały czas rośnie. Początkowo planowaliśmy zostać tu maksymalnie 3 dni, a wygląda na to, że zostaniemy 8 ? Kupiliśmy już bilety i kolejnym punktem na naszej mapie będzie Chiang Mai, czyli półnc. Pisałam Wam już o naszym pierwszym wrażeniu, a to drugie, poprawione, uchwyciło już ciut więcej niż tajlandzki uśmiech. Na Khao San nie jest rzadkim zjawiskiem widok policji zabierającej do samochodu na kontrolę jakiegoś typka. Czasem są to Tajlandczycy, innym razem podejrzanie pouśmiechani biali chłopcy w szarawarach. Nie zauważyłam łapanek czy wyrywkowego przeszukiwania przechodniów, policja jest po prostu wzywana – ze względu na kradzież, coś podejrzanego, lub dragi, wiadomo. Myślę, że niektórzy z odjeżdżających w radiowozach panów mogą dorobić się materiału na książkę w stylu „12 razy śmierć”(którą przed wyruszeniem do Tajlandii polecam przeczytać). Dwa- bójki. Tajlandczycy chyba lubią się bić. Zdarzyło mi się już w swoim życiu widzieć kilkukrotnie bijących się mężczyzn, ale nigdy nie wyglądało to tak jak tutaj. Rozrywane koszule, kopanie po twarzy, głowie, lejąca się krew. Na środku zatłoczonej ulicy, za dnia. W zasadzie dopiero po fakcie dotarło do mnie, że nikt nie reagował, nikt nie próbował ich powstrzymać – ja również. Nie rozumiem tego, ale planuję zabrać głos jeśli po raz kolejny coś takiego przydarzy się przed moimi oczami. Jak każde wielkie miasto Bangkok kryje uliczki, w któych lepiej nie bywać. Tym razem jak nigdy pilnuję się by w nich nie błądzić, ale wiadomo jak jest… szczególnie gdy jest się mną. Jako, że Tajlandczycy nadal żegnają swojego króla (o tym bardziej obszernie będzie w osobnym poście), ulice wokół pałacu królewskiego są pozamykane dla ruchu. Teraz już wiem, żeŚwiatek działa na ochronę tak, że kiedy mówię im, że wybieramy się tylko do parku, by Młodzian mógł się pobawić na placu zabaw, przepuszczają nas przez bramki i pozwalają przejść droga obok pałacu. Zanim się jednak o tym dowiedziałam, próbując dojść do parku zaczęłam błądzić po jakichś obrzeżac. Kokos można było kupić tam za 20THB ( dla porównania na Khao San i wszędzkie gdzie turyści kosztuje 50THB) więc już to wzbudziło we mnie pewien niepokój… Tajlandczycy śpiący na chodnikach całymi rodzinami, razem z psami no i dochodzący zza rogu budynku wrzask kogutów jedynie potęgowały to uczucie. Światek kiedy usłyszał koguty – zaczął wydawać z siebie swoje ulubione „ko ko ko” i domagać się zajrzenia tam skąd dochodziły dźwięki, a ja, no sorry, też nie mogłamsię temu oprzeć. Na podwórzu stały olbrzymie, półokrągłe klatki, przykryte materiałem. Pomiędzy klatkami chodzili panowie, sprzedawca podnosił płachtę i pokazywał im koguta, który od razu kiedy docierało do niego światło słoneczne zaczynał wrzeszczeć, skakać i rzucać się na pręty klatki…. jak rasowy pitbull. Te koguty były olbrzymie, miały długie łyse nogi i były straszne. Nie sądzę, że były sprzedawane na rosół. Kiedy panowie mnie spostrzegli wysłali mi jedno krótkie spojrzenie, wymowne. Zarządziłam odwrót! Obejrzenie walki kogutów uznaję więc za zaliczone. W zasadzie to muay thai chyba też! PS. Wybaczcie, że nie posiadam fot walczących panów i kogutów mutantów. Wrzucam za to zdjęcie zabezpieczeń jakie wypatrzyłąm tu na murach. Tajlandzka inwencja warta jest docenienia, nieprawdaż?