Tak wielka jest ilość blogów podróżniczych i osób, które Tajlandię mają w małym palcu, że w zasadzie czuję jakby wszystko w temacie tego kraju zostało już powiedziane.
To, co powiedziane być jednak nie mogło to nasze subiektywne wrażenia i odczucia, którymi z wielką dozą chaosu i radości, się z Wami podzielę.
Zaznaczę na wstepie że Tajlandia nigdy nie była moim wymarzonym krajem (spośród azjatyckich) do odwiedzenia – wylądowałam tu ze względu na to iż jest okrzyknięta najbezpieczniejszym i najłatwiejszym krajem do podróżowania z dzieckiem i oczywiście ze względu na tanie loty.
Byłam nastawiona dosć sceptycznie do tajlandzkich uśmiechów (bo nie wzbudzają mojego zaufania osoby uśmiechające się od ucha do ucha non stop) i wiadomo – bałam się nieznanego, czyli wszystkiego co miało nas tu spotkać.
Od razu po wyjściu z lotniska zdziwiła mnie… cisza.
Nikt nie nawoływał do taksówek, nie trąbił, nie obskakiwał nas z każdej strony. Rozpoczęłam pierwszą rozmowę i rzeczywiście – upłynęła miło, rzeczowo….z uśmiechem. Pierwszego dnia spotykałam Tajlanczyków uprzejmych, pomocnych, uśmiechniętych i mówiących świetnie po angielsku. Byłam w raju. Pierwszy raz czułam, że mogę totalnie wyczilować i zrozumiałam, że do tej pory wybierałam kraje naprawdę trudne do podróżowania.
Jak dobrze jest móc spacerować po mieście bez schizy, że zaraz wejdziesz w ulicę, w której ktoś może cię zastrzelić (Jamajka), na każdym kroku nie słyszysz obleśnego cmokania lub, że jesteś Viagra (Maroko, Jamajka), nie czujesz się nieswojo i niepewnie gdy wchodzisz do knajpy bez asysty mężczyzny (Albania,Kosowo,Maroko…). Można by wymieniać i wymieniać. W każdym razie – tu jest chill.
Pomocy doświadczałam z każdej strony – od Pani w autobusie, która pomogła mi się do niego wpakować z całym objuczeniem, Pana, do którego biura weszłam twierdząc, że to adres mojego hostelu, który wytłumaczył mi, że jestem nie na tej ulicy, na której myślę, że jestem i pokazał jak dotrzeć pod właściwy adres, czy chłopca, któy cały nasz bagaż uprzejmie wtaszczył na piętro, do naszego obecnego lokum.
Co z tymi uśmiechami? Były, na każdym kroku, kierowane jednak głównie w stronę mojego towarzysza. Owszem, słyszałam, że dzieci są tu uwielbiane, ale nie sądziłam, że aż tak. Po pierwszym spacerze po Khao San Road Świat był już znajomym wszystkich sprzedawców, barmanów, naganiaczy. Od kogoś dostał sok, od innej osoby chrupki, ryż z mango, kukurydzę czy świecącą zabawkę. Nie bardzo wiedziałam jak reagować. Standardowo u nas takie zachowania stosują podstępni sprzedawcy, którzy dając coś dziecku oczekują od rodzica zapłaty. Tu nikt niczego ode mnie nie chciał. Dziecko uznali za czarujące i to wystarczyło.
Bardzo śmieszy mnie tutejasze „cip cip” słyszane na każdym kraku, a znane mi już z przeczytanych przewodników, oznaczające oczywiście.. „cheap cheap”. Nie bardzo też rozumiałam, robiąc zakupy pierwszego dnia przed południem, gdy słyszałam od sprzedawców, że dadzą mi specjalną ” morning price”. Bo dlaczego niby rano miałoby być taniej?Wszystko wyjaśniło się kiedy wstaliśmy z popołudniowej drzemki i wyszliśmy na ulicę. Już w dzień wydawała mi się ona nieco ruchliwa, choć fakt, nie rozumiałam o co chodzi z jej fenomenem. Khao San to przecież legenda, a ja nic wyjątkowego w niej nie zauważyłam, oprócz oczywiście stoisk z rzeczami, które chcę mieć i które założę dopiero w domu..ale o tym później, w osobnym poście ?
Nie wiedziałam,że Khao San to legedna NOCNA. Pokochałabym ją z pewnością szalenie gdybym trafiła tu jako 20latka i mogła szaleć do rana, wypić drina w wiadrze i bujać się w rytmach zmieniającej się w każdym z barów muzyce…Teraz, podglądam z ukosa pijany tłum, wystrojonych przedstawicieli płci obojga na łowach, czy zgarnianych właśnie przez policję złodziejaszków. To, że jestem tu ze Światem daje mi możliwość złapania jakiegokolwiek kontaktu z Tajlandczykami, przynajmniej z tymi, z okolicy mojego hostelu, ponieważ to z nimi spędzam długie godziny wieczory i noce. Świat wspina się na ich wysokie stołki i przyglada się jak gotują, dołącza do ekip malujących henną czy robiących masaże, zakumplował się panią zapraszającą do baru na jednym z dachów…a czasem łapię go kiedy dosiada się do zakochanej pary przy eleganckim stoliku w knajpie. Jest wszędzie, zaczepia każdego a to wymusza (i bardzo dobrze) kontakt i z mojej strony! Biegając za nim gdy akurat w tą i z powrotem, ze swoim małym kumplem pchają plastikowe krzesełka przez całą długośc ulicy w tą i z powrotem, lub gdy akurat uciekają z podwędzonymi ze sklepu piłkami (nie mając świadomości, że są niezbyt incognito) przyglądam się tej dziwnej ulicy i cieszę, że jestem tu gdzie jestem – czyli w najbardziej turystycznym miejscu Tajlandii, któremu moim zdaniem, nie można jednak odmówić uroku.