Jamajska rozjeba
Na Jamajce występuje zjawisko, o którym przewodniki nie wspominają – a powinny… Nazywane jest ono „jamajską rozjebą”.
Jeśli przyjeżdżasz na zorganizowaną wycieczkę, z planem zwiedzania i ściśle określonym czasem pobytu w danym miejscu być może Cię to nie spotka, ale wiedz, że będziesz tylko widzem – na poczucie vybu nie ma szans.
Myślę, że to właśnie vybe jest głównym czynnikiem powodującym rozjebę.
Nie wierzyłam..ale jeśli planuje się przyjechać gdzieś na dwa dni, maksymalnie trzy a wyjeżdża stamtąd po dwóch tygodniach to znaczy, że coś jest na rzeczy. Śmieszy mnie to jak obserwuję osoby, które dopiero tu przyjechały i próbują z tym walczyć..próbują z Jamajczykami umawiać się na konkretne godziny czy tworzyć „ plan”.
Sama w zasadzie specjalnie z tym nie walczę – mam wystarczająco czasu na odwiedzenie wszystkich miejsc, które chciałabym zobaczyć.
Wracając do tematu – zjawisko to dotknęło mnie od samego początku, stąd też brak wpisów, fot i czegokolwiek z tego okresu. Leżysz, słuchasz muzyki, rozmawiasz z ludźmi i po prostu cieszysz się życiem.
Pierwsza wycieczka
Zaczynamy zwiedzanie – jedziemy do Black River. Moje pierwsze spotkanie z Jamajką, Jamaczykami, Jamajskością.
Wszyscy krzyczą, trąbią, każdy coś sprzedaje. Nie mogę przywyknąć do tego, że każdy mnie zaczepia i z każdym muszę porozmawiać. Nic nie widzę, na niczym nie jestem w stanie się skupić. Jestem przerażona tym zamieszaniem, męczy mnie to okrutnie i mam ochotę jak najszybciej wrócić do bezpiecznego ogrodu przy naszym guesthousie.
Dopiero po kilku..kilkunastu dniach dociera do mnie jak fajne jest to, że każdy człowiek ma tu czas dla drugiego, że nie biega się w słuchawkach na uszach, nie jest się zajętym tylko sobą i swoimi sprawami. Jest to rzecz, z powodu której zaczynam lubić Jamajkę i za którą z pewnością będę tęskniła w Europie.
To właśnie podczas pierwszej wizyty w miasteczku miałam okazję przyjrzeć się bliżej łowieniu węgorzy…
Usiedliśmy z 50% Naszego Teamu na murku, blisko morza by zjeść przed chwilą zakupione patty. Przed nami ktoś łowił ryby, coś wiło się dość gwałtownie w pobliżu jego nóg – nie zwracałam na to specjalnej uwagi – było to dość daleko, poza tym widziałam, że coś jest całe umazane w piachu, nie byłam więc w stanie rozpoznać stwora.
Nagle, COŚ szarpnęło wędką, wędkarzem i poszybowało wysooooooooooooooooko w powietrze by -chlast!- wylądować tuż przy mnie. „Tuż przy mnie” znaczy blisko na tyle by opryskać mnie swoimi wnętrznościami. Był to właśnie węgorz, którego głowa została na haku…reszta przyleciała do mnie. Oczywiście lot i uderzenie nie wpłynęły nijak na rybę – wiła się i szalała przy naszych stopach a ja, wrzeszcząc uciekałam.
Drugi raz w Black River należał do przyjemniejszych – odwiedziliśmy park, w którym można pochillować pod wielką choinką, wypić kokosa.
Zahaczyliśmy o kilka lokalnych barów, połaziliśmy po wielkim targu, gdzie sprzedaje się ryby, był też rzeźnik ( patrząc na to jak kroi mięso siekierą na wielkim pniu..nie mogłam myśleć o niczym innym jak o tym,jaki zachwyt wzbudzałoby to w mojej siostrze).
Widziałam krokodyle, które są tak leniwe, że nie mogłam uwierzyć, że są żywe. Leżą z otwartymi paszczami i nie wykonują nawet minimalnych ruchów. Musieliśmy poczekać ok pół godziny bym zobaczyła jak delikatnie przesunął ogon i uwierzyła, że tak, krokodyl jest prawdziwy.
Gdybyście mieli wątpliwości – tu też jest zima. Nie ważne, że gorąco, temperatury takie, że można by nie wychodzić spod prysznica…lub też w ogóle go nie brać bo różnicy nie widać. Jest się cały czas mokrym.
Jamajczykom to nie przeszkadza w noszeniu zimowych kurtek, butów, czapek, futerek, pikowanych kamizelek… W końcu moda to moda. A na świecie jest zima!
My, dopiero w lutym zrozumieliśmy, że owszem BYŁA. To co wydawało nam się totalnymi upałami było jednak chłodem…występował bowiem „christmas breeze”. Rzeczywiście – czasami dało się odczuć delikatne powiewy wiatru, takie ledwo, ledwo muskające ciało. Wydawało się nam to normą a okazało się zimowym ochłodzeniem. Kiedy świąteczna bryza zniknęła wyszło na jaw, że na co dzień powietrze na JA stoi w miejscu, jest ciężkie, czasem tak bardzo, że nie jesteś w stanie zrobić nic innego niż siedzieć/leżeć i nie wykonywać żadnych ruchów z obawy, że zabraknie tlenu i zwyczajnie się udusisz.
Co do zabytków – trudna sprawa na Jamajce. Albo wszystko jest w miarę nowe, nudne, niczym się nie wyróżniające i nie ma sensu o tym wspominać, albo jest tak zrujnowane i brzydkie, że nawet się nie chce.
Dla mnie wciąż największą atrakcją są przejazdy – każdy jeden jest nową historią wartą zapamiętania. Żałuję bardzo, że nie mogę tego filmować. Wszystko co się wydarza po drodze jest czasem śmieszne a czasem skrajnie irracjonalne, za to zawsze bardzo jamajskie..
Route Taxi
(Ten fragment tekstu pojawił się już na blogu,ale…lubię go! Poza tym, miało być chronologicznie ?)
Wychodzisz z domu.
Chcesz gdzieś pojechać. Co zrobić? „musisz wyjść na ulicę i wyglądać jakbyś szukał transportu”. Wychodzimy więc i wyglądamy:) Przystanków, transportu publicznego i rozkładów jazdy brak.
Czekasz.
Po chwili dłuższej lub krótszej podjeżdża busik, kierowca pyta dokąd chcesz dotrzeć – jeśli Twoim celem jest Black River to wsiadasz i jedziesz.Mamy po całym siedzeniu dla siebie – luksus!
Busik zbiera po drodze różnych ludzi. Jedni wsiadają tu, inni tam. Wysiadają tu lub tam, czasem zmienia się dla nich trasę bądź nadrabia kilka kilometrów. Jest nas coraz więcej – nigdy za dużo ! Dla każdego starczy miejsca.
Busik nie jest oczywiście tylko środkiem transportu – rozwozi zakupy, zbiera pocztę do wysłania, przewozi pieniądze, wozi dzieci do szkoły.
Nie jest tak, że sami wybieramy sobie miejsca. Kierowca wie najlepiej jak zmieścić największą ilość osób, więc to on pokazuje gdzie kto ma usiąść. Wsiada nowa osoba i zaczynamy od początku – Ty wysiądź, Ty do tyłu, Ty na kolana, Ty do przodu. Kolejni wsiadający- kolejne kombinacje. Kierowca też człowiek – bywa głodny. Jeśli więc zatrzymuje się na poboczu i idzie do domu na obiad – nie należy się dziwić. Zje to wróci ? Co ciekawe – Jamajczycy nie protestują przeciwko temu ani kiedy kierowca odchodzi ani kiedy wraca… ale gdy go dłużej nie ma to trochę pokrzykują! Drogi na Jamajce, jak wszystko – czasem są a czasem ich nie ma. Raz piękna betonowa droga, raz same dziury a za zakrętem już piaszczysta. Zakręt za zakrętem. Zasady ruchu? Trąb kiedy nadjeżdżasz. Do kogoś, do skrzyżowania, do zakrętu. Trąb. Pierwszeństwo? Proste. Ma ten, kto jest większy. Tak więc ciężarówki, busy, osobowe… piesi nie są uwzględnieni.
Oprócz dziur i kończących się dróg należy uważać na krowy, które maszerują sobie wolno skrajem drogi, jej środkiem lub akurat stoją w poprzek, wszechobecne kozy i świnki wyskakujące z kałuży tuż przed przejeżdżającym autem.
A! Widok krów pasących się wśród palm – bezcenny <3
Jest też kwestia prawa jazdy. Słyszałam, że aby je zrobić trzeba się dużo nabiegać po urzędach czego Jamajczycy nie lubią. A skoro za taką samą lub nieco wyższą kwotę można je kupić… Ok 500$ kosztowało prawko, które kupił kierowca opowiadający tę historię. Gdyby był analfabetą dostałby 50% zniżki !
Droga powrotna – tym razem samochód osobowy. Jako „biała” dostaję miejsce z przodu, obok kierowcy. No, ale… przejazd musi się opłacać. Wsiada więc jeszcze jedna Pani z niemowlakiem (najtłustszym jakiego dotąd w życiu widziałam:), dziecko, Pan i czekamy dalej… jest jeszcze jedna kobieta – można jechać! W momencie gdy wszyscy są już upchnięci na tylnym siedzeniu pada pytanie „czyje to dziecko?” i oczy wszystkich zwracają się na małego czarnego chłopca siedzącego wśród nas. Każda z kobiet pokazuje na inną i mówi, że to jej… pada nawet sugestia, że to moje ?
Dziecko zupełnie nie jest zainteresowane sprawą, ponieważ bawi się nowym samochodzikiem, który przed chwilą rozpakowało.
Nikt go nie szuka, nikt o niego nie pyta.
Kierowca zabiera d małego i idzie na poszukiwania mamy…
Czekamy…
Ruszamy…
Spokojnie. Na wszystko jest czas.
Szanowna Jamajko – zaczynam się w Tobie zakochiwać! <3