Tajlandczycy z północy mówią, że w tym roku sezon jest strasznie słaby i w porównaniu do lat poprzednich w zasadzie nie ma turystów. Uff. To właśnie spokój i brak tłumów urzekły mnie w tym mieście najbardziej. Przekładając na nasze – jeśli Bangkok jest Warszawą to Chiang Mai – Krakowem, co oznacza, że jest trochę przaśny, a zarazem uroczy i żyje się w nim w tempie spowolnionym. Me gusta! W kilku słowach? Miasto pysznej kawy, pięknych, klimatycznych kawiarenek…no i świątyń oczywiście. W Chiang Mai skorzystaliśmy z couchsurfingu i zatrzymaliśmy się na kilka nocy w mieszkaniu uroczej Miki, która oprócz udostępnienia nam łóżka, poświęciła mnóstwo czasu i pokazała miasto. Jako, że jest wielką fanką kawy, zabrała nas do wielu kawiarni, w tym do Ristr8to Lab, prowadzonej przez tegorocznego miastrza świata baristów. Tym miejscem naprawdę można się zachwycić! Wybierasz rodzaj kawy, spośród najlepszych dostępnych na świecie, wybierasz moc, którą ma mieć, smak, a bariści przygotowują Ci napój z pięknym obrazkiem. Mniam! I to mniam w zupełnie przystępnej cenie! Chiang Mai jest wypełniony klimatycznymi knajpkami, barami, restauracjami. Myślę, że każdy znajdzie tu coś dla siebie. Miasto słynie z pysznego, różnorodnego jedzenia! Prawie każda knajpka ma na szybie przyklejoną rekomendację tripadvisor, co jednak jest dość zastanawiające. Wszędzie jest tak wyśmienicie czy dostawał ją każdy? Osobiście odwiedziłam kilka miejsc, wszystkie z rekomendacją i hmm… żadnym nie byłam zawiedziona! Mniam. Jeśli macie ochotę szczegółowo przyjrzeć się kuchni tego miasta wskoczcie na bloga Głodnego Świata. Umiem z zachwytem zajadać, ale on umie z zachwytem o jedzeniu pisać! o ten, tutaj! Co ciekawe, zauważyłam, że w większości klimatyzowane, wylanszone miejscówki, o standardzie raczej zachodnim wypełnione są azjatami – turyści zajadają się potrawami z ulicy i lokalnych targów. Chodzenie po „starym mieście” to przechodzenie ze świątyni do świątyni, które czasem ze sobą sąsiadują, czasem są oddzielone kilkoma salonami masażu, innym razem rzędem kawiarenek. Światynie są wszędzie, piękne, monumentalne, maleńkie, drewniane lub zupełnie nijakie, zniszczone, z odpadającymi płatami farby i przedstawiające średnią wartość artystyczną. My, tak jak wspominaliśmy we wpisie „mnich”, który możecie przeczytać TUTAJ, postanowiliśmy wybrać się do Wat Chedi Luang na tzw „monk chat” czyli rozmowę z mnichem. Przewodniki mówią, że jest to zupełnie darmowe, że w świątyni są wyznaczone specjlane miejsca, w których można porozmawiać, że mnisi się cieszą z tej możliwości, ponieważ szkolą swój angielski. Miki, uprzedziła mnie, że słyszała, że od niedawna opcja rozmowy z mnichem jest płatna… Sprawdziłam co i jak. W tej chwili nie ma już w ogóle słynnych rozmów z mnichami! Owszem jest wyznaczony namiot, do którego można się udać i porozmawiać… ale ze świeckim-uczonym, który odpowie na nasze pytania i udzieli informacji o buddyzmie. Mówi to, co każda, bardzo podstawowa książka poświęcona tej filozofii – by medytować, że dzięki temu pozbędziemy się nawyku kurczowego trzymania nurtujących nas myśli, a tym samym stresowania przyczłością, przeszłością… by pozwolić myślom płynąć, że dzięki temu osiągniemy lekkość i wskoczymy level wyżej na drodze do oświecenia. Bla, bla, bla. Tak jak wspomniałam, wszystko to można znaleźć w ksiąkach. Nie sądzę by wymiana mnichów na osoby świeckie była dobrym posunięciem – nie ma przyjemności z rozmawy z osobą duchowną, mędrcem, kimś oświeconym – jak często postrzegani są mnisi. Trochę tak jakby do babci w odwiedziny zamiast księdza przyszedł katecheta – nie wierzę, by cieszyła się tak samo, mimo, że wiedzę o religii mają podobną. No! Co do ceny za usługę… Nie jest to płatne, natomiast wejście do namiotu wyglada tak.. Odwiedziny w świątyni generlanie oceniam na udane – jest piękna, klimatyczna, było bardzo niewielu turystów, więc w spokoju spracerowaliśmy, kontemplowaliśmy i podziwialiśmy architekturę i rzeźby. Natomiast to co razi, naprawdę RAZI to wszechobecne „donation box”, pod wieloma postaciami – usmiechniętych mnichów, swykłych skrzynek lub… Twojego buddyjskiego znaku zodiaku – czyli konkretnego zwiarzaka, którego powinieneś nakarmić datkiem by przyniósł ci szczęście. My ze Światem wrzuciliśmy pieniądze w innej, maleńkiej świątyni do „108 mnisich misek”, ponieważ Świat nie mógł się temu totalnie oprzeć a ja nie miałam nic przeciwko by podkarmić naszą karmę, a to obiecywała etykietka. Wrzucasz do pudełka z datkami pieniążek papierowy a w zamian za to dostajesz miseczkę pełną najdrobniejszych monet i rozrzucasz je do misek. Ponoć 108 mnisich misek zastępuje 108 prawdziwych mnichów, którzy według starożytej tradycji powinni być w świątyni osobiście, w tej własnie liczbie. Dlaczego 108? Ponieważ jest to liczba cnót bogini trzech klejnotów (budda, dharma, sangha). Podobno Budda ma liczbę 56, Dharma 38 a Sangha 14. Dlaczego? Tego nikt nie wyjaśnia. Piszą za to, że jest to kolejna możliwość na zrobienie dotacji – a Tajlandczycy wierzą, że jeśli nie mogą zostać mnichami i osiągnąć nirwany przez modlitwę, to mogą chociaż zbierać zasługi i poprawić poziom życia w przyszłych wcieleniach za pomocą pieniądzy. O tym jak jeszcze poprawić karmę – w osobnym poście ? Chaing Mai to jeszcze markety. Nie można wyjechać z tego miasta bez odwiedzenia przynajmniej kilku. Moje ulubione to: Warorot market, miejsce, gdzie zaopatrzycie się w pamiątki, ubrania, posmakujecie pyszności. Z racji tego, że nie ma na nim tłumów jest dużo przyjemniejszy od tych w Bangkoku, moim zdaniem tańszy no i sprzedawane są tu ubrania w stylu mniej tandetno-hipisim (który uwielbiam!) a bardziej północno-tajlandzkim (który uwielbiam!). Wyroby z gór sprzedawane są często przez kobiety z plemienia karenów, czyli te z obręczami na szyjach, które, by nie przyciągać uwagi i nie być obiektami, które chce mieć w kadrze każdy fotograf, motają szyje szalikami ? Wieczorem można wpaść tu na wyśmienite uliczne jedzenie. Jest nawet knajpka wegetariańska z wydzielonymi stolikami i napisem, że ryby i owoce morza też nie są wege, więc uprasza się z nimi przy stolikach należących do tej własnie „knajpki” nie siadać ? Jest to fajna, bo dużo tańsza i dużo bardziej w lokalnym klimacie alternatywa dla „night bazaar”. Jeśli ktoś lubi tłumy, to w każdym z miast odbywa się również saturday market, który jest świętem handlu i obżarstwa. Owszem bywam, owszem objadam się. Wszytsko jest tak wyśmienite, że nie da się temu oprzeć, ale jest to przyjemność raczej z tych wyczerpująco-irytujących, właśnie przez wspomniane już tłumy, ścisk, przepychanie – a wiadomo, ja pcham się z wózkiem. Nie zmienia to faktu, że jest to również fajna okazja do poobserwowania jak ucztują Tajowie – kiedy przychodzą całymi rodzinami, rozkładają bambusowe maty, przynoszą całe kosze smakołyków i godzinami jedzą, rozmawiając i bawiąc się z dziećmi. Ktoś z rodziny gra na instrumencie, inni tańczą, grają w piłkę. Jest głośno, wesoło, bardzo energetycznie! Przeskakujemy do parków. Nong Buak Hard Public Park – nie mogę nie wspomnieć o ulubionym miejscu Światka! Park położony w samym centrum miasta, gdzie za 10batów można kupić worek pokarmu – przeznaczonego zarówno dla gołębi jak i „rybek” i sprawić dziecku olbrzymią radość, sobie mniejszą nieco. Gołębie bowiem są w tym parku roszczeniowe bardziej od krakowskich, atakują, siadają na głowie i próbują wyrwać worek, a a „rybki” to pólmetrowe olbrzymy, które jak tylko sypnie się im odrobinę jedzenia nadpływają tłumnie, tak, że cała woda faluje. Obrzydliwe ? Dla mnie było to doświdaczenie ciężkie, ponieważ gołębie lubię na pocztówkach a rybki w bajkach, ale dla Świata był to niewątpliwie jeden z fajniejszych dni tutaj! Poza tym w praku mieści się plac zabaw – niezbyt estetyczny, ale jest.. Szanowni rodzice, jeśli będziecie w Chiang Mai z dziećmi – zajrzyjcie i tutaj! ? Rady praktyczne? Gdzie i co jeść już wiecie. Z noclegami niestety nie pomogę, ponieważ spaliśmy w szpitalu, o którym pisałam TUTAJ i u naszej gospodyni, Miki, którą znaleźliśmy przez couchsurfing. Co do transportu – jeśli zależy Wam na przemieszczaniu się w sposób tani, to koniecznie musicie zaprzyjaźnić się z songthaew – czerwonymi taksówkami, które jeżdżą po mieście i zabierają po drodze wielu pasażerów. Zatrzymujesz je na ulicy, wystawiając rękę jak Carrie Bradshow w Nowym Jorku, lub jak zwyczajny autostopowicz i podajesz adres, pod który chcesz się dostać. Jeśli auto akurat jedzie w tym kierunku – zabierze cię na pokład, jeśli nie – próbujesz dalej. Cena lokalna to 30batów za kurs. Jeśli więc zatrzymuje się ktoś i mówi 150, 100, 50… to czekasz na kolejnego, uczciwego kierowcę. Drugą, alternatywną i jakże dziko-azjatycką opcją jest… uber. Cenę za kurs możesz sprawdzić przed zamówieniem, więc od razu wiesz czy opłaca ci się to bardziej niż songthaew, czy nie. Jeśli podróżuje się we dwoje, lub w większej grupie, jest to bez wątpienia najtańsza opcja transportu. Podsumowując – będąc w Tajlandii wpadnijcie do Chiang Mai koniecznie, na chillout i kawę! Polecam ? Widzicie po prawej napis” subskrybuj” i miejsce na wpisanie maila? Wpiszcie i zobaczcie co się stanie ? ! A serio – będziecie informowani na bieżąco o najnowszych wpisach na stronie! Zachęcam! Powiedzcie co myślicie o mnichach, datkach, mieście, naszej podróży! Zostawcie komentarz! Let us improve! ?
PS. Czy te mniejsze figurki nie przypominają Wam kogoś z Polski?
Chiang Mai Gate morning market to idealne miejsce by naprawdę za grosze zrobić zapasy regionalnych owoców, warzyw, przypraw, orzechów, chwastów, grzybów i wszytskiego co jadalne.