W sierpniu wybraliśmy się ze Światkiem na wakacje do Francji. Bywałam w tym kraju wielokrotnie, można uznać, że Światek też już w nim był – w styczniu odwiedziliśmy Paryż, z tym, że wtedy byliśmy jeszcze jednym ? W stolicy Francji mieszka moja siostra – mam więc powód by bywać tam często. Tym razem miało jednak być inaczej – postanowiliśmy ominąć zgiełk i duże miasta by zaszyć się w górach, w maleńkim Chambon Sur Lignon – głównie po to by spędzić czas z rodziną, pooddychać świeżym powietrzem, odpocząć… i poznać francuskie obyczaje. Nie ma lepszej możliwości na to by poznać jakąś kulturę niż wmieszać się w codzienne życie jej przedstawicieli. Być z nimi, żyć, jeść i podglądać. Do Francji wybraliśmy się samochodem. Mimo, że wiem jak małe dzieci latają samolotami, wolałam to odłożyć w czasie. Jak się okazało pokonanie prawie 1500 km samochodem, w upale nie było najlepszym pomysłem, ale temu poświęcę osobny post. Mimo niedogodności droga do Francji upłynęła nam w wesołej i w przyjemnej atmosferze. Po pokonaniu prawie połowy trasy zatrzymaliśmy się w niemieckim Karsluhe, które zwiedziliśmy. Spacerowaliśmy, oglądaliśmy świetne mappingi na ścianach zamku i odpoczywaliśmy przed wyruszeniem w dalszą podróż kolejnego dnia. Miasteczko jest małe, ale tak śliczne, że dodałam je na listę tych, „w których mogłabym chwileczkę pomieszkać”. We Francji podziwialiśmy coraz to piękniejsze i coraz bardziej górskie widoki, wypatrzyliśmy nawet zaśnieżony szczyt Mont Blanc majaczący gdzieś wysoko w chmurach. Im bliżej byliśmy celu, tym drogi stawały się węższe, strome i bardziej kręte. Oglądaliśmy dzikie, gęste lasy, przepaści pod nami i cieszyliśmy się, że to w takim klimacie, blisko natury spędzimy prawie 2 tygodnie. W końcu po dwóch dniach drogi i litrach kawy dotarliśmy do celu. Chambon-Sur-Liignon to małe miasteczko położone w Alpach, w rejonie Górna Loara. Zamieszkaliśmy w olbrzymim domu należącym do rodziny mojej siostry. Każdy miał własne piętro, z kuchnią, łazienką i kilkoma pokojami. Dom był stary, tak stary – że można go było podziwiać na plakatach reklamujących wystawę „Chambon na fotografiach z dawnych lat”. Kiedyś mieścił się w nim dom dziecka – teraz zamieszkiwany jest jedynie latem przez jedną rodzinę. Jego ogrom sprawiał, że czułam się w nim momentami nieswojo, szczególnie w nocy gdy wszystko skrzypiało, szeleściło… Trochę strach ? Tak czy siak – z okien rozpościerał się cudowny widok na pobliskie góry i pagórki, okiennice chroniły w dzień przed słońcem a ogólnie – czy to wieczorem czy za dnia dodawały budynkowi uroku. Co podczas całego pobytu było najważniejsze? Oczywiście posiłki. Nic dla Francuzów nie jest ważniejsze niż wspólne celebrowanie posiłków, o stałych porach, gdzie przy stole siedzi się całą rodziną długie godziny. Codziennie rano zjadaliśmy lekkie, słodkie, pyszne śniadanko – tu nie obowiązywała zasada wspólnego biesiadowania, ale obiad to już zupełnie inna sprawa – wszyscy zbierali się o 12 godzinie, by rozpocząć od wspólnego wypicia „apero”. Zwyczaj ten bardzo nam się spodobał ? Później siadaliśmy do stołu, na którym w odpowiedniej kolejności pojawiały się: sałatki wraz z pieczywem, następnie gdy te zostały skonsumowane – pojawiało się mięso, później wino i sery a na koniec deser. Cała biesiada trwała czasem do kilku godzin i niemożliwością było obycie się bez poobiedniej drzemki. Kiedy wstawaliśmy… był czas na kolację i cała procedura zaczynała się od początku. Co szczególnie zrobiło na mnie wrażenie? To, że Francuzi nie mają w zwyczaju robić zapasów, gotować ogromnych ilości jedzenia czy mrozić go – wyliczają ile produktów potrzeba na przygotowanie posiłku dla określonej liczby osób i gotują ze świeżych, kupionych danego dnia produktów. Wolą chodzić na targi i unikają supermarketów. Nie wyrzucają jedzenia. W przeciwieństwie do nas – stół nie ugina się pod olbrzymią ilością potraw, ale na zakończenie posiłku wszyscy są najedzeni. Poza tym sposób celebrowania posiłku – kilkugodzinne spożywanie, wspólne rozmowy i czas spędzony przy stole zbliżają do siebie rodzinę i są zarazem oznaką docenienia kucharza – w Polsce spędza się długie godziny w kuchni, a czasem rodzina nawet nie zasiada do wspólnego posiłku – jedzą w biegu, przed telewizorem czy komputerem. Dla mnie bomba! ? Z nietypowych przysmaków mieliśmy okazję spróbować andouillettes – wyglądające jak wielkie penisy czy sałatkę ze świńskich ryjów. No dobra… gdzieś pomiędzy posiłkami znalazło się też trochę czasu na zwiedzanie. Zdecydowanie najciekawszą wycieczką tego wyjazdu była ta do Le Puy en Velay – miejsca, z którego wyruszają pielgrzymki do Santiago de Compostela. Miasteczko położone jest na wygasłych wulkanach, teren górzysty, przepiękny. Na jednym wulkanie zbudowany jest kościółek, na innym stoi olbrzymia figurka Matki Boskiej. Poza tym miasteczko słynie katedry z posągiem czarnej Matki Boskiej, którą Francuzi uwielbiają tak samo jak Hiszpanie swoją czarnulkę z Montserrat. Jako, że słyszałam, że ze wzgórza na którym stoi pomnik Matki Boskiej rozpościera się piękny widok na okolicę postanowiłam się na nie wspiąć – droga wiodła przez katedrę z „czarnulką” aż na szczyt wulkanu. Na szczycie zobaczyliśmy olbrzymią figurkę Matki Boskiej, która zbudowana jest na takiej samej zasadzie jak Statua Wolności w Nowym Jorku – można wejść do jej środku krętymi schodkami i wyjrzeć na okolicę prosto z jej głowy. Nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności. Ostatni fragment, do głowy Maryi pokonywałam po drabinie, nieco sparaliżowana ze strachu (mam lęk wysokości), jakież więc było moje zdziwienie gdy okazało się, że nie da się zobaczyć panoramy miasta „na żywo”, ponieważ jest się otoczonym plastikową kopułą. Palące słońce, muchy rozbijające się o szybę i pomazany, brudny plastik. Jeśli szukacie doznań mistycznych – raczej ich tam nie znajdziecie. Jest zabawnie. Moje wrażenia z tego miejsca zostały pogłębione, ponieważ… nagle Maryja zaczęła szczekać. Jako, że zrobiona jest ze stopów metali – przetopionych starych armat radzieckich, szczekanie dudniło w uszach i niosło się po okolicy. Nie wiedziałam co się dzieje, podobnie jak osoby dookoła mnie – zaczęliśmy schodzić… Okazało się, że zaraz przed wąską drabinką prowadzącą do głowy Maryi leży wielki, przerażony owczarek niemiecki i szczeka – nie chce zejść w dół. Jego właścicielka (czy muszę wspominać, że Niemka?) leżała na schodach i próbowała psa przekonać do zejścia – raz siłą perswazji, innym razem ciągnąc go za smycz. Bezskutecznie. To nie było nawet zabawne. Oprócz tego, że zwierza szkoda bardzo, to nie wiem jak w ogóle można wpaść na to by zabrać psa w takie miejsce. Jak ta historia się skończyła nie wiem – uciekliśmy stamtąd czym prędzej. Kolejną atrakcją była przejażdżka parowozem. W okolicy Chambon powstało stowarzyszenie, które na własną rękę przywróciło do życia dawną parowozownię i teraz, od czasu do czasu, organizowane są przejazdy parowozem na określonych trasach. Nam udało się załapać na jedną z nich. Świetne przeżycie, przejażdżka wąskimi torami pomiędzy zboczami gór, nad skarpami i strumieniami. Warto się wybrać dla samych widoków. Chambon jest miasteczkiem tak malutkim, że można je zwiedzić w 10 minut. Jest w nim jeden, niemiecki bar, w którym serwują dobre piwa i internet (z którym ciężko jest w okolicy), poczta, sklepik z pamiątkami, dwie lodziarnie… Tak więc można wybierać i przebierać wśród rozmaitych atrakcji ? Mi o wiele bardziej niż atrakcje „miejskie” przypasowały spacery po okolicznych lasach, wędrówki nad strumień czy wyprawa nad jezioro… która była długa i męcząca (musieliśmy jechać kilkanaście kilometrów po serpentynach po to by w momencie, w którym zamierzałam wbiec do wody piorun huknął tak blisko i tak mocno, że znalazłam się z samochodzie szybciej niż zdążyłam mrugnąć ? ) … a to wszystko na jednym podwórku, z którego wcale , jak na prawdziwą podróżniczkę przystało – nie chciało mi się wychodzić. Światek od Francuzów przejął coś jeszcze. Okazało się, że ząbkujące dzieci we Francji noszą specjalne, bursztynowe korale, które dzięki przeciwbólowym i przeciwzapalnym właściwościom uśmierzają ból towarzyszący wyżynaniu się ząbków. Światek otrzymał swój własny naszyjnik i nosi go z dumą. My jeszcze nie jesteśmy w stanie stwierdzić czy działa, ale każdy kto zauważył korale na szyi Małego potwierdzał zbawienne działanie ?
A tak półżartem pół serio mówiąc to – dużo chodziłam po skałach, lasach, podziwiałam wrzosy, siedziałam na drzewach…