Wspominałam Wam o tym, że dałam się Światkowi przekonać do zimowej migracji na Teneryfę. Plan był taki, że przylatujemy na Wyspę, zatrzymujemy się na kilka nocy w domu pewnego Hiszpana, którego znalazłam przez couchsurfing a w tym czasie znajdujemy sobie mieszkanie do wynajęcia. Jako, że z wielu źródeł słyszałam, że wynajęcie mieszkania tu jest szalenie proste i kosmicznie tanie, nie przejmowałam się tym za bardzo. Nie wzięłam pod uwagę jednego… tego, że z planami bywa różnie ? Dzień przed wylotem skontaktowałam się ze swoim Hiszpanem w celu potwierdzenia pobytu i dopytania o adres i dowiedziałam się, że zapomniał dać mi znać, że nocleg nieaktualny i nie możemy się u niego zatrzymać. Trochę się tym zmartwiłam, ale nie na tyle by zrezygnować z podróży. (Poprawka. Panikowałam jak cholera, ale miałam wokół siebie solidną grupę wspierająco-wypychającą ? ) Wynajęłam samochód i postanowiłam, że poszukam noclegu na miejscu. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Po wylądowaniu wskoczyłam ze Światem w białego citroena i ruszyliśmy na łowy. Wypatrywałam noclegowych szyldów, wypytywałam o noclegi przechodniów, ale niestety – wszystko było albo zajęte, kosztowało majątek, albo i więcej. Jadąc powoli, od miasteczka do miasteczka rozglądałam się dokoła i byłam przerażona tym co widzę. Wyobrażałam sobie, że wyląduję na pięknej, nieco dzikiej wyspie a jechałam wybrzeżem, które w niczym nie przypominało Hiszpanii i nic nie miało wspólnego z naturą czy dzikością. Hotel obok hotelu, moloch obok molocha. Setki hoteli, wypełnione tysiącami turystów i mrugające milionem świateł. W głowie nie mieści mi się to, że dopuszcza się do takiego zniszczenia natury, wyspy, dla pieniędzy. Że stawia się w każdym ciepłym kraju identyczne hotele z identycznymi basenami i niezmiennym menu i turyści jadą od kraju do kraju, odhaczają kolejne „zwiedzone państwa”, mimo, że tak naprawdę siedzą non stop w jednym i tym samym miejscu. Tak bijąc się z myślami jechałam przed siebie i zmierzałam nieubłaganie w kierunku, o którym słyszałam, o którym czytałam i który był dla mnie nieco legendarny, ale którego nie brałam pod uwagę jako miejsca na spędzenie pierwszej nocy a już na pewno do zatrzymania się na dłużej. Mowa o plaży zamieszkanej przez hipisów, której nazwę postanowiłam zachować dla siebie J Plażę, która schowana jest za górami, która jeszcze nie została zniszczona przez przemysł i hotelarzy, która jest całkowicie dzika. Dookoła niej zamieszkują ludzie w jaskiniach i szałasach, starając się żyć w zgodzie z naturą. Wyjechałam nieco poza miasto, gdy nagle moim oczom ukazał się nikt inny, jak sam szalony pirat – Jack Sparrow. Chodził wtem i z powrotem wzdłuż ulicy, coś do siebie mówił, przyciągał uwagę swoimi ciemnymi, czarno pomalowanymi oczami i długimi kręconymi włosami. Zatrzymałam się. Przywitałam i spytałam…” where is THE BEACH” w odpowiedzi mój rozmówca wrzasnął, że jesteśmy w Hiszpanii, że to żadne „beach” a „ LA PLAYA” i pokazał kierunek, w którym miałam się udać. Zostawiłam auto na parkingu, spakowałam plecak, wsadziłam Świata w nosidło i ruszyliśmy . Chcesz wiedzieć co było dalej? Polub nas! Uważasz, że kogoś jeszcze mogą zainteresować nasze przygody? Udostępnij!
Udostępnij