Trafiłam ostatnio na notatki zrobione na Wyspie i pomyślałam, że skorobyłam na Ja, skoro to opisałam, to się tym podzielę zamiast ukrywać zapiski w szufladzie i zasypywać je okruchami ciasteczek.
Aby Was nie znużyć, bo historia jest długa, podzieliłam ją na części, które będą ukazywały się co kilka dni.
Życzę przyjemnej lektury!
Słowem wstępu
Uważajcie kogo wpuszczacie do swoich samochodów!
Jadąc na jeden z letnich festiwali, nieopatrznie zabrałam do swojego samochodu, pewnego Pana .
Przedstawił się, powiedział kilka słów o sobie i mimochodem wspominał o tym, że wybiera się na Jamajkę. Wówczas wiedziałam o niej dokładnie tyle co każdy człowiek totalnie niezainteresowany tematem – Bob Marley, reggae, marihuana, słońce, plaża. Tyle.
Jako, że podróże to moja miłość, pasja, życie zaczęłam wypytywać o Wyspę, której nie znałam a której nazwa brzmiała tak pięknie i egzotycznie. Jego opowieści zafascynowały mnie na tyle, że poczułam, że bardzo, ale to bardzo chciałabym tam polecieć i gdy kilka godzin później spotkałam tegoż Pana ponownie – spytałam czy mogę lecieć z nim. Zdziwiony moim pytaniem odpowiedział, że jesteśmy na festiwalu, nieco pijani, znamy się jeden dzień, więc pogadamy o tym kiedy indziej.
Niecały miesiąc później miałam już bilet! Przeczytałam nudny przewodnik, nie dowierzałam w słowa Pana (zwanego dalej 50% Naszego Teamu), że to „zupełnie inny świat”, fascynację podróżą zastąpił strach i z nastawieniem średnio przychylnym – poleciałam. Do walizki na wszelki wypadek spakowałam gruby wełniany sweter i parę skarpet, które Babcia zrobiła dla mnie na drutach. Wierzcie bądź nie – przydały się!
Jamajka to taki kraj, specyficzna wyspa taka, na morzu karaibskim, a Jamajczycy to podobno największe bufony z wszystkich karaibskich narodów. Faktem jest, że to miejsce nie dla każdego. Albo je pokochasz albo nie będziesz go znosił. Obojętny nie pozostaniesz na bank.
Ja potrzebowałam dwóch tygodni na to by się choć trochę oswoić, dać Jamajce szansę, zacząć wychodzić z domu bez 50% Naszego Teamu przy boku i rozmawiać z kimkolwiek.
Bałam się tam wszystkiego cholernie, poza tym nigdy wcześniej nie byłam w kraju gdzie żyją ludzie tak mocno opaleni a jasnoskórych spotyka się rzadko. Nie byłam też przyzwyczajona do tego, że idąc po zmroku (który na wyspie zapada około godziny 18.00) orientujesz się, że ktoś jest blisko ciebie dopiero gdy na niego wpadasz bądź czujesz czyjś oddech na sobie bo niestety, nie jesteś w stanie zauważyć nikogo z odległości. No chyba, że się uśmiechnie… wtedy jest szansa, że zobaczysz błysk zębów.
Poniżej – notatki z pierwszych dni na Wyspie:
Jamajski koszmar
Przylatuję, wysiadam z samolotu i myślę – co a ściema z tym „efektem otwarcia drzwi od piekarnika”, przecież tu jest zimno!
Sekundę po tym czuję jak ubrania zaczynają się do mnie przyklejać… zastanawiam się czy nie zostawię za sobą kałuży. Słyszę tylko kap, kap, kap.
Kolejna myśl – miał rację.
On czyli 50% Naszego Teamu, którego ledwo znałam…i byłam przekonana, że zgodził się na mój przylot na Wyspę tylko dlatego, że chce mnie sprzedać ?
On czyli człowiek, który przed wylotem opowiadał mi dużo o tym kraju i przygotowywał na wiele.
Oczywiście ja już wtedy wszystko wiedziałam lepiej.
Teraz czuję, że „miał rację” będzie się przewijało w tej podróży częściej.
Wylądowałam!
Kontrola celna. Przylatując na Jamajkę na dłużej niż 30 dni trzeba wykupić wizę oraz przedstawić bilet powrotny. Wchodzę do biura imigracyjnego . Przed sobą widzę płaczącą dziewczynę, która tłumaczy, że nie wiedziała, nie kupiła biletu, nie ma kasy na ten oferowany przez przewoźnika „na już”. Celnicy pytają ją o adres pod którym będzie mieszkała – nie potrafi podać …. Coś czuję, że szybko stąd nie wyjdzie. Miał rację. Znowu.
Gdy nadchodzi moja kolej – okazuje się, że mojego biletu powrotnego też nie ma! Szukam i nic. Musiałam go zgubić, zapomnieć lub spakować do dużego bagażu.. Przerażona mówię o tym celniczce.
Całe szczęście trafiam na wyrozumiałą osobę, która zabiera mnie gdzieś na lotniskowe zaplecze, pozwala skorzystać z komputera i ponownie wydrukować bilet. Rozmawiamy – typowe pytania zadawane przy wydawaniu wizy ( na ile przylatujesz? do kogo? dlaczego? skąd masz na to pieniądze? ile ich masz? czy na pewno nie zamierzasz poślubić Jamajczyka i zostać tu na zawsze ? ;D ) przeplatają się z tymi o Polskę, pogodę, nasze zwyczaje. Największym marzeniem celniczki jest podróż do Europy, do Niemiec, może Francji. ( Dla większości Jamajczyków Europa to taki kraj za oceanem. Dla tych bardziej wykształconych składa się z trzech Państw: Anglii, Niemiec i Francji – niewielu potrafi wymienić więcej.)
Odchodzę do poczekalni i czekam na wydanie dokumentów.
Jest w niej trzech Jamajczyków. Siadam i słyszę ” You hot. You wanna spend ach night in my flat?”
Pierwsze wrażenie – Jamajczycy to otwarci, szczerzy, a jakże gościnni ludzie! ?
Na miejscu!
Wychodzę z lotniska i jestem w innym świecie. Serio. Tego się nie da opisać.
Przylećcie – przekonacie się!
Od razu poczułam, że ta podróż nauczy mnie pokory.
Wydawało mi się, że wiem cokolwiek o podróżowaniu bo przejechałam Europę? Nie wiem nic. Zupełnie nie znam świata a Jamajka to mój pierwszy, chwiejny krok.
Wsiadam do samochodu zorganizowanego przez 50% Naszego Teamu i ruszamy w drogę do Treasure Beach. Wita mnie zimne piwo i joint. 50% Naszego Teamu proponuje mi również „ pati”. Mimo, że jestem głodna odmawiam. Nie będę przecież jadła surowego patisona! Dopiero później dowiem się, że wspomniane wyżej „pati” to patty – jamajski przysmak. Taki trochę pieróg zrobiony z czegoś pomiędzy ciastem normalnym a francuskim, nadziewany różnymi pysznościami, od krewetek przez kurczaka z warzywami po wołowinkę z serem. Mmmmmmm <3 . Moja strata.
Jest noc. Nie mogę uwierzyć, że jest tak ciepło! Jeszcze rano w Monachium padał śnieg ! Zapobiegawczo nie rozstaję się ze swetrem.
Jedziemy na zakupy. Moją uwagę zwracają sztuczne, ubrane w ozdoby choinki porozstawiane wśród palm, kolędy, które słychać dookoła. Zupełnie mi się to nie zgadza..lato i kolędy?
No i to, że jesteśmy jedynymi białymi osobami w sklepie. Dla mnie to totalna nowość.
Po opuszczeniu MoBay wkraczamy w strefę ciemności i dżungli. Brak mi słów na opisanie tutejszej roślinności. Wszystko jest ogromne, zielone i oplata Cię z każdej strony.
Droga jest wąska, kręta, zarośnięta. Kierowca zdaje się znać ją na pamięć. Wie gdzie hamować przed dziurą, gdzie przyspieszyć a gdzie trąbić bez opamiętania.
Jestem przerażona, nieziemsko szczęśliwa i nie wierzę, że to dzieje się naprawdę.
Co jakiś czas mijamy przydrożne bary, knajpki. Kierowca zatrzymuje się tu i ówdzie by poflirtować z różnymi paniami. W którymś z barów pytam o toaletę i widzę zmieszanie sprzedawcy . Odchodzi, kogoś woła, słyszę jak tłumaczy „ toilet for the white lady”. W końcu każe mi iść za sobą, prowadzi przez zaplecze na tył budynku gdzie zaczyna odrzucać jakieś śmieci, szczotki, kawałki blachy, by po chwili dokopać się do drzwi. Ufff jest i ona! Toaleta. Dziura w podłodze, ale ze spłuczką! no i z zamykanymi drzwiami!
Później zauważę, że toalety przy drogach w zasadzie są zbędne. Kobiety podróżujące taksówkami czy busami po prostu krzyczą, że MUSZĄ, kierowca zatrzymuje się na poboczu a one niczym nie skrępowane wyskakują z pojazdu by na oczach wszystkich, tuż przy drodze, załatwić swoje potrzeby.
W tej kwestii do końca pobytu wolałam pozostać „white”.
W końcu późną nocą docieramy do Treasure Beach….ale o tym – w następnym odcinku! ?