Krótki wstęp do opowieści o Laosie możecie przeczytać tutaj? A my lecimy dalej! Jednym z olbrzymich laotańskich zaskoczeń była pogoda. W Tajlandii było gorąco, ale nie wilgotno, więc pot nie lał się z nas strumieniami, wieczorami przyjemnie chłodno, w nocy… nawet zimno, w sensie, że trzeba się przykryć kocem lub ubrać długi rękaw. Nie przypuszczałam, że po przekroczeniu granicy (przecież wciąż jesteśmy na północy!!!) wylądujemy w piekarniku. W dzień jest tak upalnie, że miasteczka pustoszeją, a pojedyncze, przemykające na rowerze czy pieszo osoby chronią się, pod trzymanymi w ręku parasolami. W trakcie podejmowania decyzji o tym, od której strony zaczniemy zwiedzać Laos dostaliśmy zaproszenie na wolontariat, do wioski w buszu w okolicy Luang Namtha – posłuchałam więc tej cwaniary, która wewnątrz mnie siedzi i nie zawsze daje się uciszyć – zrobiłam po swojemu, czyli nie słuchając rad zalecających rozpoczęcie podróży od bardziej rozwiniętego południa, zaraz po przekroczeniu granicy, ruszyłam na TOTALNĄ północ, w okolicę granicy z Chinami. Mimo, że oboje jesteśmy zmęczeni i przydałby się nam dodatkowy dzień odpoczynku postanawiam ruszyć od razu w dalszą drogę. Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy (Huay Xai) nie jest ani ładne, ani przyjemne, a drogie jest cholernie. Do pokonania mamy 180 km, a przejazd autobusem trwa ponad 4 godziny. Kupujemy bilet… i pierwszy raz odkąd jesteśmy w Azji bileterka każe mi kupić osobny bilet dla Świata. Nie zgadzam się bo i tak płacę za bilet kosmicznie dużo (ceny dla Laotańczyków różnią się znacząco od tych dla turystów). Nie upierałabym się gdyby nie fakt, że wcześniej sprawdzałam tę informację i powiedziano mi, że w Laosie za tak małe dzieci się płaci. Jako, że laotańskiego nie znam, a Pani po polsku też mówi raczej średnio, pokazuję na migi, że będę wiozła dziecko na kolanach i płacę za jeden bilet. W myślach zaklinam rzeczywistość by autobus nie był pełen – 4 godziny ze Światem na kolanach, w podróży po wąskich, górskich ścieżkach nie jest specjalnie zachwycającą wizją. Ludzi na przystanku cale szczęście nie ma zbyt wielu. Pakujemy bagaże do luków – torby, walizki, wózek… kilka worków jutowych wypełnionych piszczącymi kurczętami. W końcu kierowca otwiera drzwi… i każdy po kolei ściąga buty, które musi zapakować do specjalnego woreczka. Znowu jestem zdziwiona, bo mimo, że w Tajlandii buty ściąga się dosłownie wszędzie – do autobusów można było w nich wsiadać. Okazuje się jednak, że nasz autobus jest dosyć niezwykły. Jest to laotańska wersja sleeper busa czyli czegoś, o czym słyszałam, ale nigdy nie miałam okazji skorzystać. Zakładałam też, że jest to coś, bardziej w stylu deluxe, co trzeba sobie zarezerwować a nie lokalny, zwyczajny środek transportu. Dostajemy swoje łóżko, na własność! Rozmiarem dostosowane jest do Azjatów – nie do końca mogę wyprostować nogi, ale dla nas i tak jest idealne! Nie muszę się martwić o trzymanie Świata na kolanach! Nie wiem,czy istnieje lepsza opcja na przemieszczanie się dla rodzica z dzieckiem! Jest przestrzeń do zabawy, chodzenia i… spania! Jestem zaskoczona i zachwycona. Nad nami i dookoła nas, na piętrowych łóżkach leżą rodzinki, pary, a czasem zupełnie obce sobie osoby. Mi w pewnym momencie zostaje przydzielony azjatycki towarzysz, który, będąc skrępowanym wizją leżenia przyciśniętym do turystki z dzieckiem, dogaduje się z kolegą z łóżka obok i kładzie się z nim. Oczywiście przez całą podróż używany jest klakson, ponieważ droga jest tak wąska i kręta, że trzeba oznajmiać swoją obecność nadjeżdżającym z naprzeciwka. Dwa razy mamy też kontrolę policji i mimo, że czasy narkotykowych „złotych czasów” tego rejonu minęły, to wciąż busy przeszukiwane są właśnie pod tym kątem oraz… kontrolowane są również paszporty, tylko Azjatów – wszyscy, określani tu mianem faranga są pomijani. Myślę, że może chodzić o Birmańskich Rohingyja, choć nie wiem tego na pewno. Jest mi ciężko. Nie mogę patrzeć na grilowane kogucie głowy i kurze łapki na patyczkach, które wszyscy obgryzają ze smakiem. Różnica z Tajlandią jest taka, że tam są te wszystkie robale, skorpiony na patykach czy pieczone pasikoniki, ale tuż obok są duże centra handlowe, sieciówka seven eleven i najtańsze – pod katem zaopatrzenia dziecka Tesco Lotus! Tutaj są kurze pazurkii, głowy, robaki… i żadnych dużych sklepów, z możliwością wyboru znanego nam jedzenia. Ogarnia mnie panika, bo tak jak do Tajlandii przyjechałam z zapasem mleka, pampersów i wszystkiego czego Młodzieniec potrzebuje, tak tutaj – rozpuszczona przez ostatni miesiąc i przyzwyczajona do tego, że wszystko mogę kupić przyjechałam z niczym. CDN ?
Ruszamy w trasę przez prawdziwy… busz! Jedziemy ścieżynkę wyciętą w zielonej gęstwinie, która otacza nas z boków i z góry. Gdy ktoś ma potrzebę skorzystania z toalety autobus się zatrzymuje i panowie ruszają na jedną stronę drogi, panie na drugą. O jakimkolwiek ukryciu się nie ma mowy, bo nie da się nawet wejść w ten gąszcz.
Autobusy w Laosie odjeżdżają znikąd i do nikąd dojeżdżają. Nie wiem dlaczego tak jest, ale mocno komplikuje to podróż i podnosi koszt, ponieważ trzeba zapłacić za dojazd na przystanek, za bilet autobusowy znikąd A do nikąd B, a na koniec – za dojazd z przystanku do punktu docelowego.