Przewodniki, blogi, artykuły – każdy jeden, poświęcony Laosowi wspomina o tym, że to jeden z najbiedniejszych krajów Azji Południowo-Wschodniej że północ jest dzika, że dżungla, góry, nieujarzmiona natura. Jasne, że o tym czytałam, że niby wszystko wiedziałam, ba! mówiono mi nawet – zacznij od południa i kieruj się na północ. Mniej turystów tak robi, więc będzie przyjemniej i taniej(!) a przy okazji stopniowo będziesz oswajała się z krajem, w którym południe jest dużo bardziej turystyczne niż wyżej położone regiony. O tym, co ta przytaczana przez wszystkich „dzikość” znaczy, dowiedziałam się dopiero na miejscu. Dworce autobusowe usytuowane poza miastami, w buszu, pośrodku niczego – do których i z których trzeba za każdym razem jakoś dotrzeć, brak marketów (choćby seven-eleven, do którego tak przywykłam w Tajlandii!) w których można kupić mleko dla dziecka, pampersy, repelenty. Miasta, które na mapie wydają się całkiem sporawe to kilka banków, biur podróży i różnych punktów usługowych usytuowanych przy głównej drodze, od której odnogi to piaszczyste ścieżki otoczone małymi, drewnianymi domkami i zapełnione przez biegające maleńkie, bose dzieci. Jedzenie? Kurze pazurki z grilla, szaszłyki z nietoperzy, kogucie głowy, psie żeberka, żaby. Ach! I jajka. Jajka zwykłe i te z wkładką, którą stanowi mały, w pełni rozwinięty kurczaczek ugotowany tuż przed wykluciem. Laos to kraj braku. Braku dróg, szpitali, porządnych autobusów, dobrze wyposażonych sklepów, chleba i bułek. Jest to kraj, który pokochałam całym serduchem i o którym w życiu nie napisałabym, że jest biedny. Zaintrygował Was? Chcecie więcej? Podziel się myślą w komentarzu! Za subskrypcję obsypuję… mailami ?