Wyraźnie podekscytowane Nan, Pantila i Mami biegały od samego rana z miejsca w miejsce, sprzątały, gotowały, stroiły stoły. W końcu podeszły do mnie i Karoliny, drugiej wolontariuszki i z wielką nadzieją w głosie spytały „Czy chciałybyście dziś spotkać mnicha?”. Karolina właśnie zbierała się do dalszej drogi, do mnie miała wpaść koleżanka z Paryża, a jednak nie potrafiłyśmy odmówić. Uradowane gospodynie zniknęły z naszych oczu. Gdy wróciły, z naręczem ubrań, powiedziały – zdecydowanym dużo bardziej głosem: „Jeśli chcecie spotkać mnicha musicie się przebrać w lokalne stroje.” Protesty nie miały sensu. Dla mnie została wybrana biała bluzka i grubaśna spódnica, w której gotowałam się już po 5 minutach. Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam ubrana w coś podobnego, no ale.. czego nie robi się dla takiego spotkania… czy swoich gospodyń ? Gość nie należał do punktualnych. Po kilku godzinach spóźnienia dotarł, wysiadł ze srebrnego pick-upa, powiedział, że niestety, ale nie ma czasu nawet wstąpić na teren ośrodka i że tylko się z nami przywita. Gospodynie szybko przyniosły fotel dla mnicha, stolik i dwa krzesła dla nas. Każdą rzecz przynosiły z pochylonymi głowami, a gdy dochodziły blisko mnicha padały na kolana i dopiero stawiały daną rzecz przed nim. Nie podnosiły głów, nie patrzyły mu w oczy. My, pełne napięcia oczekiwałyśmy na rozwój zdarzeń, zastanawiałyśmy się, jaką naukę tego dnia otrzymamy… Mnich wypytał nas o kraje pochodzenia, o to co zwiedziłyśmy w Tajlanii, powiedział kilka słów o swojej wizycie w Europie i… zaczął mówić o swojej stronie internetowej. Zapraszał na stronę, na odwiedzenie swojego ośrodka medytacyjnego, na organizowane tam kursy. Opowiedział na jakie wycieczki mozna wybrać się z miejsca, w którym stacjonuje. Cały czas się promował. Bardzo uprzejma i uśmiechnięta, chodząca reklama ? Jeśli chcecie go poznać wskoczcie na chwilę TUTAJ ? Obiecałyśmy, że pewnego dnia zajrzymy w jego okolicę a on szybko się z nami pożegnał, pogłaskał Świata, cyknęliśmy fotę i zniknął. Nie odniosłam wrażenia, że zaproszenie było bezinteresowne. Teoretycznie mnisi nie mają prawa sprzedać czegoś, powiedzieć konkretnej ceny za usługę, ale „donation box” znajdziesz na każdym, KAŻDYM, kroku. Poza tym na terenie świątyni i w jej okolicy działa mnóstwo firm, które pobierają całkiem słone opłaty za wizytę w sanktuarium słoni czy wycieczkę na najwyższy szczyt Tajlandii. Mnich tylko zaprasza, oni kasują, mnichowi pozostawiając skromną dotację ? Kiedy wczoraj przyjechałam do Chiang Mai zwróciłam uwagę na duży bilboard ze zdjęciem uśmiechniętego mnicha. Ciekawe czy zgadniecie, czyja twarz była na zdjęciu ? Nie wyruszyłam w podróż w poszukiwaniu Boga. Nie wyruszyłam w nią też by prześmiewać i kpić, ale to co zobaczyłam do tej pory, w kontekście buddyzmu strasznie mnie rozczarowało. Świątynie ociekające złotem, mnisi w super furach, lub tacy, którzy nie proszą o jałmużnę (zgodnie z tradycją) a nachalnie wciskają ci jakąś karteczkę, zabawkę, pierdółkę, za którą żądają sumy z kosmosu. Mnichom nie można odmówić uroku, ich spokój, sposób mówienia, delikatne ruchy są hipnotyzujące (dlatego Tajki od małego są uczone tego, by na nich nie patrzeć), ale nie sądziłam, że prowadzą tak samo dochodowy i doskonale prosperujący biznes jak w przypadku polskiego kościoła. Mnisia kwestia zainteresowała mnie na tyle, że czytam, czytam, czytam…i wybieram się na kolejną rozmowę – wywiad z mnichem, tak zwany „Monk Chat” w świątyni Wat Chedi Luang w Chiang Mai. Może ta rozmowa zmieni coś w moim postrzeganiu. Zobaczymy, czy uda mi się znaleźć w nich jeszcze odrobinę prawdy czy potwierdzi się tylko, wygłoszone przez pewnego mnicha zdanie, że „W wielu krajach nazywamy cukier innym słowem, ale on nadal smakuje identycznie. Tak samo jest z religią.” Tak czy siak, rozwinięcie tematu – gwarantowane!