Jedną z fajniejszych rzeczy dotyczących podróży jest to, że po dniach takich jak wczorajszy przychodzą takie jakie dziś ? Wczoraj wszystko działo się odwrotnie do naszych zamierzeń. Dowiedzieliśmy się, od naszego couchsurfingowego hosta, że nie ma potrzeby rezerwowć biletu na autobus z wyprzedzeniem, ponieważ na pewno będą miejsca na trasie z Chiang Mai do Chaing Rai, dokąd zamierzaliśmy się udać. Okazało się jednak, że prywatnych busiów już od jakiegoś czasu nie ma, a bilety na autobus jedynej firmy, która jeździ, czyli green bus są wyprzedane na dwa dni do przodu. Zapytałam w informacji o alternatywne opcje dostania się do naszego celu i otrzymałam wytyczne – najpierw udać się do Lampang a stamtąd do Chiang Rai. Pan z informacji porwał wózek ze Światem, w biegu kupił nam bilety i z uśmiechem wsadził do autobusu. Jasne, że moją winą jest, że nie chciało mi się ściągnąć plecaka olbrzyma i wygrzebać przewodnika by sprawdzić trasę. Jasne, że moją winą jest, że zaufałam panu z informacji… Nie byłam jednak zachwycona gdy w autobusie zorientowałam się, że zamiast na północ jedziemy na południe, a dnia następnego do Chiang Rai zamiast 3 godzin będziemy jechać 5! Nie wspominając o podwojonych kosztach… Na miejscu napotkałam samych taksówkarzy-buraków, hostelu szukałam ponad 2 godziny a samo miasto trochę mnie przeraziło. Czułam się jakbym trafiła do filmu „Ptaki”. Głośne, latające olbrzymimi grupami ptaszyska, skaczące po autach, wiszące na każdym możliwym drucie, siedzące na każdym słupie. Okropne. A miasto… Niech każdy u kogo kiedykolwiek zrobiły sobie gniazdo jaskółki, pomnoży to co codziennie zastawał pod gniazdem razy milion… Całe miasto usłane dywanem z ptasich kup. Trudno mi w takim otoczeniu dostrzec jakikolwiek urok. Miasto szczyci się też tym, że można w nim pojeździć dorożką. No… wow! Żeby nie było, że tylko hejtuję – guesthouse, w którym ostatecznie znaleźliśmy pokój był jednym z ładniejszych, jak dotąd, w naszej podróży. Położony nad brzegiem rzeki, otoczony zielenią, z huśtawkami, hamakami i mnóstwem miejsc stworzonych do czilowania. Bardzo przyjemny – gdybyście kiedyś zbłądzili w te strony, polecam – Riverside Guesthouse. A! Zapomniałabym. Od razu po dotarciu do miasta, by uniknąć powtóki z rozrywki, kupiłam bilety do Chiang Rai, na 7 rano dnia następnego. Po dotarciu do hostelu poprosiłam o zarezerwowanie transportu na rano – okazało się, że najtańsza opcja to 150 batów. W cholerę dużo jak na kilometr trasy. Za tyle, można przejechać pociągiem czy autobusem spory kawał kraju. Odmówiłam. Zła jak osa poszłam na (kolejna dobra rzecz!) pyszny obiad w „Aroy! one bath” a wracając do domu dostrzegłam na jednym z mijanych podwórek motortaksi – weszłam i pogadałam z napotkanym tam mężczyzną. Rozmawiał dosyć niemrawo, jakby od niechcenia… ale ustaliliśmy, że zawiezie mnie o 6 rano na dworzec, za 50 batów. Nazwę mojego guesthousu chyba usłyszał, o adres nawet nie spytał, nie zanotował nic. W nocy Lampang zaskoczyło nas jeszcze czymś – pierwszy raz w życiu byłam świadkiem koncertu psiego wycia. Całą noc, tak jakby zmówiły się psy z całego miasta – jedno wielkie wycie. Jeśli tylko na chwilę ustawało, zaraz odzywał się jakiś pojedynczy głos a do niego dołączały kolejne i kolejne. Świat ze strachu zdecydował się spać na mnie, a ja, tkwiąc w bezruchu, nie miałam co nawet marzyć o śnie… Kolejny dzień – fortuna zakręciła kółkiem. Wstaję o 5, mega zeschizowana, że taksówkarz mnie wystawi i nie dotrę na autobus. O godzinie 5.50 słyszę jednak odgłos nadjeżdżającego motoru i trąbienie. Jest moja motortaksi! Autobus…pełen ludzi, a na miejscu, gdzie powinny być nasze fotele – tylko dziura po nich. Wpadam w panikę, jednak kierowca mnie uspokaja, przesadza po kolei wszystkich pasażerów tak, że znajdują się dla nas miejsca. Klimatyzacja zamienia mnie w mrożonkę -chłodzi tak, że nie jestem w stanie zasnąć, zęby dzwonią z zimna i zastanawiam się czy ten szron na moich rzęsach jest tam naprawdę czy zaczynam dramatyzować ? Świata owijam swoją bluzą i kocykiem. Na pierwszym postoju, po 3 godzinach drogi, udaje mi się wydobyć z luku bagażowego nasze zimowe ubrania! Whoa! Nie jest jednak tak źle jak wczoraj. Przyjeżdża po jakiejś godzinie i zabiera nas do hostelu, który wizualnie nie zachwyca. Ma podwórko z hamakami, ale takie bardziej prowizoryczne, średnio urocze, można nawet powiedzieć, że obskurne. Pokój, dorm, z wyposażeniem bardzo podstawowym – materac, poduszka, koc, maleńki lockers, w którym upchnie się tylko to, co najważniejsze. Wydawałoby się, że nie ma się czym zachwycać… a jest! Atmosfera. Hostel prowadzi rodzinka, przemiła, otwarta. Jest tu 8letnia dziewczynka, płynnie mówiąca po angielsku, z którą Świat od razu się zaprzyjaźnił. Ja w końcu mogę odetchnąć, bo dziecko, nie wisi na mnie non stop – bawi się, biega, szaleje ze wszystkimi. Ludzie, których tu spotkałam, nie są w końcu 19letnimi pijanymi dziećmi, które wyjechały w pierwszą podróż w życiu. Każdy z nich mieszka już w Azji dłużej niż rok. Jest doktorant z Włoch, który 3 lata mieszkał w Chinach a aktualnie żyje w Laosie. Jest Włoch, który mówi po polsku, bo mieszkał kilka lat w Warszawie a po Azji jeździ już drugi rok, dziewczyna z Portugalii, która od kilkunastu miesięcy pracuje w tutejszej szkole. Uśmiechnięci, z ciekawymi historiami, wiedzą do podzielenia i co najważniejsze… pozytywnym podejściem do mojego dziecka. Wieczorem idziemy na sobotni market – objadamy się pysznościami. Ja wegetariańskim sushi i morning glory, Świat ukochanym mango sticky rice, owocami, ciastem. Jemy, rozmawiamy, czilujemy, ktoś gra na gitarze, ktoś inny puszcza fajne kawałki, tańczymy. Dziś zamiast żebrania o lajki, komenty i udostępnienia – wiersz. Inspirując się kantem i jego niebem gwiaździstym… Czternaście jaszczurek nade mną, we mnie pyszny pad thai, tysiące komarów dokoła, jak ja kocham ten kraj! ?
Kierowca pomaga się nam zapakować i wiezie na dworzec.
Na przystanku w Chiang Mai ma na nas czekać właścicielka hostelu, w którym zarezerwowaliśmy pokój, ale nie czeka.. Znowu zaczynam panikować, ale dostaję wiadomość, że zaspała i zaraz po nas będzie.
Właścicielka hostelu proponuje nam wspólne wyjsćie na kawę, po czym podjeżdża po nas autem. Hostel zamyka.. Jedziemy ponad pół godziny, za miasto, do malutkiej kawiarenki położonej w dziczy, nad rzeką, w górach.
Na jutro miałam zarezerwowany nocleg na granicy z Laosem, w resorcie ĄĘ z basenem i innymi bajerami, a coś czuję… że zostaniemy tutaj ?