„Czarujące plaże, malownicze góry, egzotyczna sceneria i sympatyczni ludzie z poczuciem humoru – oto Karaiby w pełnej krasie” czytamy w przewodniku, którego nikomu nie polecam.
Dla mnie portret ten wygląda nieco inaczej.
Jamajka, bo o niej mowa, jest piękna, ale zarazem biedna, obolała i doświadczona przez los.
Mimo, że byłam na niej jeszcze kilka dni temu, wydaje mi się tematem odległym, mocno nierzeczywistym, pięknym snem.
Jak tu pisać o czymś tak dziwnym, cudownym, magicznym patrząc na szarość i beton za oknem?
Jak pisać będąc otuloną w koc, gdzieś pomiędzy smażeniem jajka a wyprowadzeniem psa (którego nie mam) o kraju, który jest tak bardzo inny od wszystkiego co znałam do tej pory, że mógłby równie dobrze istnieć tylko w mojej głowie.
Cały czas zastanawiam się jak przedstawić Wam Jamajkę, jak sprawić by historie, które się tam wydarzyły mogły być przez Was zrozumiane, a nie powodowały jedynie westchnienia „ech jacy oni (Jamajczycy) są głupi”, „jaki ten kraj jest zacofany”.
Spróbuję na przykładzie.
Polska.
Siedzę na kanapie, w trzypokojowym mieszkaniu. Jest ono umeblowane i czyste. Pokoje są trzy, osoby są trzy. Każda ma swoje łóżko.
Są meble, telewizor, komputery.
Jest masa naczyń, każdy lokator może jeść z kilku talerzy i pić z kilkunastu kubków – jeśli tylko zechce.
Jest łazienka – z zimną i ciepłą wodą, kanalizacją, wanną, lustrem.
Za oknem? Inne bloki, chodniki, ulice, place zabaw.
Jest prąd, o ile zapłacimy rachunki.
Jest lodówka, całkiem pełna.
Jest cisza. Słychać tylko szum komputera.
Jamajka?
Tu mamy dwie opcje. Mamy wybór.
Może być bardzo podobna, bardzo. Z tym, że ładniejsza, cieplejsza, z cudownym morzem.
Z marihuaną, Bobem Marleyem, reggae, palmami.
Taką właśnie – katalogową Jamajkę poznacie jadąc na wycieczkę z biura podróży.
Wysiądziecie na lotnisku i zostaniecie wyprowadzeni wyjściem, które jest idealnie europejskie – przygotowane specjalnie dla Was. Wsiądziecie do autobusu o europejskim, ba! może nawet amerykańskim standardzie, który zawiezie Was do równie idealnego hotelu.
Pojedziecie na wycieczki do przystosowanych dla turystów miejsc.
Jeśli odważycie się wyjrzeć z balkonu być może uda się Wam zobaczyć Murzyna!
Zjecie steki, sznycle, ravioli i pizze za horrendalne sumy.
Za potrójnie horrendalną zjecie pól homara.
Zobaczycie raj na ziemi.
I nigdy już tu nie wrócicie…
Dlaczego?
Dlatego, że pojedziecie oglądać dokładnie to samo na Seszelach, Malediwach, Bahamach.
A nie taniej byłoby do Tunezji, Egiptu?
No nie… przecież to jest passe. A musi być fancy.
Jeśli odważycie się pojechać na własną rękę zobaczycie coś zupełnie odmiennego.
Lądujesz na Jamajce i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – świat, który dotąd znałeś znika.
Nie ma betonu, domów, bloków. Nie dla Jamajczyków.
Jeśli widzisz coś co przypomina Ci Europę oznacza, że jest przygotowane dla turysty – może to być pensjonat, guesthouse.
Te same słowa oznaczają zupełnie inne rzeczy, nabierają totalnie nowych znaczeń.
Dom?
Trochę sklejki, liści palmowych, blachy falistej (główny budulec Jamajki), desek. Gwóźdź wbity tu i tam. Sznurek. Splątane, zamotane, przybite. Stoi? Chroni przed upałem i deszczem?
Czasem może być to 15m2 zbudowane wysoko na palach, czasem mała wieżyczka na plaży.
Czasem trochę szałas, czasem coś bardziej solidnego.
Patrząc na te budowle ma się wrażenie, że grawitacja działa tu jakoś… inaczej.
Meble? Są, zdarzają się. Każdy inny, z innej epoki. Sklejony, naprawiony, pozwiązywany żyłką. Zszyty pięć razy. Stoły bez nóg, za to na podpórkach, szafy bez drzwi, ale przykryte obrusem.
Meble z palet? Są w tym temacie mistrzami.
Jamajka to królestwo nieuświadomionego designu.
Najważniejsze elementy wyposażenia? Hamak i moskitiera.
Trzy osoby? Trzy pokoje? No Mon!
Osób jest wiele. Rodzice, baby mother, baby father, dzieci, kuzyni, wujkowie, sąsiedzi, znajomi, dziadkowie.
Hasła „rodzice” nie należy kojarzyć ani z dwoma osobami, ani z małżeństwem. Wszystko jest wymieszane. Instytucję rodziny zastępuje wspólnota.
Przestrzeń mieszkalna jest zazwyczaj niewielka, a ludzi sporo.
Łóżek zawsze za mało. Śpi się po kilka osób.
Dzieci do „osób” się nie zalicza.
Gdzie się położą, tam śpią. Czasem razem z Tobą w łóżku, czasem pod nim, innym razem po prostu na podłodze.
Musisz przywyknąć do tego, że cały czas ktoś Cię obserwuje, mija, dotyka. Przebierasz się razem ze wszystkimi, kąpiesz oddzielony prześwitującą zasłonką bądź drzwiami, w których szpary są szersze od desek.
Hasło „ No privacy!” usłyszysz nie raz.
Prysznic? Rurka, z której leci lodowata woda. Ciepłej brak.
Wanna? Ha ha ha.
Zanim się wykąpiesz musisz wygonić z „łazienki” psy, które uwielbiają leżeć w chłodzie i cieniu.
Uważaj również na szczury, karaluchy (które wychodzą tylko wtedy gdy pojawiają się biali, chcąc narobić gospodarzowi wstydu) oraz forty-legi, którymi wszyscy, na każdym kroku będą Was straszyli.
Z pianą spod prysznica, którą właśnie z siebie zmyliście, możecie iść na spacer. Będzie tuż obok Was towarzysząc w drodze przez yard, później wskoczy do rynsztoka i popłynie w dół, dół, do morza. Kanalizacja nie istnieje. Kiedyś, owszem, istniała, ale od 30 lat na Jamajce rozwój idzie w kierunku wstecznym..
Naczynia?
Oczywiście, że istnieją takie, które uznalibyśmy za „normalne”, ale hmmm…czy muszę się powtarzać? Jeśli spotkacie zastawę – pełną, skompletowaną, szklaną to znak, że jesteście w Hiltonie? Radissonie? Hotelu Hedonism?
Jamajczycy jako misek używają kalabasza, gotują w żeliwnych garnkach a reszta zastawy… jest jaka jest. Czasem plastikowy kubek, czasem szklanka bez ucha, tylko trochę połamany talerzyk czy nadtłuczone coś innego. Coś kupione, coś znalezione, coś, czego ktoś zapomniał.
Wymysły białych takie jak np. plastikowa butelka nazywają „alien stuff”. No bo halo? Ani to naturalne, ani dobre dla środowiska, ani zdrowe.
Bywa, że naczyń jest mniej niż osób, ponieważ Jamajczycy (thanks God!) wciąż pamiętają o zwyczaju wspólnego spożywania posiłków. Nie od święta, nie w niedzielę. Codziennie.
Siadają i jedzą razem z rodziną, przyjaciółmi. Nieważne, że nie dla każdego będzie widelec, że czasem zamiast z talerza jesz z pokrywki od garnka.
Co widzisz za oknem?
[Hony ]
(Nie, nie widzicie Hony za oknem. To ona pisała ten tekst. Poniżej pisze Kris.)
Ale zaraz, zaraz… „Za oknem” to chyba nie do końca właściwe określenie. Po pierwsze dlatego, że aby sprawdzić co jest za oknem, trzeba przebywać w budynku.
Jamajczycy zdecydowaną większość czasu spędzają na zewnątrz. W domu śpią, jedzą – w zasadzie pobyt tam ograniczają do minimum. Jeżeli jakąś czynność można wykonać na świeżym (nie zawsze dosłownie) powietrzu, nikt zamiast tego nie wybierze dusznego i ciemnego pomieszczenia. No właśnie, ciemnego.
Po drugie – trzeba mieć okno. Czym jest okno? Kwadratową dziurą w ścianie przysłoniętą grubymi, drewnianymi żaluzjami oraz często nienajczystszą i dziurawą siatką przeciw moskitom. O szklanych szybach możesz zapomnieć – nie są nikomu do niczego potrzebne. Okna mają zapewnić minimalny przepływ powietrza, a przy tym nie wpuszczać zbyt wiele gorącego, tropikalnego żaru.
Ok. Czyli skoro nie widzimy czegoś „ za oknem” to może uda się z określeniem „na zewnątrz”.
To co widzimy na zewnątrz w dużej mierze zależy od tego, gdzie znajduje się nasza zacieniona miejscówka, z której obserwujemy otoczenie. Mogą to być odrapane budynki, graniczące ze sprawiającymi wrażenie jakby się miały zaraz zawalić konstrukcjami z blachy falistej, pomalowane na kolorowo domki pełniące funkcje barów, sklepów, mieszkań. Na dziurawych ulicach dostrzeżemy poobijane mniej lub bardziej samochody, z których zdecydowana większość w Polsce nie miałaby żadnych szans na pomyślne przejście przeglądu technicznego. Bezawaryjnie musi działać klakson – bez tego poruszanie się autem po Jamajce jest praktycznie niemożliwe.
Chodniki dla pieszych spotkamy bardzo rzadko, a jeżeli nawet są, to ich stan pozostawia wiele do życzenia. W mieście można odnieść wrażenie, że na etapie projektowania i budowy nie wzięto pod uwagę, że będą się po nim poruszać piesi. Zwłaszcza po zmroku zwykły spacer może być nie lada wyzwaniem. Nieliczne i dające niewiele światła latarnie nie zapewniają wystarczającej widoczności, by dostrzec nie tylko pospolite dziury, ale również kilkumetrowe szyby, kiedyś zapewne osłonięte metalowymi pokrywami, po których obecnie nie ma jednak śladu. Cały czas musimy uważać! Czy to na wspomniane szyby, do których wpadnięcie oznaczałoby złamanie kręgosłupa lub śmierć czy na pędzące auta. W przypadku kolizji to my będziemy poszkodowani, więc to w naszym interesie leży, żeby do niej nie dopuścić. Musisz przeskakiwać, odskakiwać, uchylać się, uciekać. Cały czas na oriencie!
Poza miastem widok zmienia się diametralnie. Widzimy zieleń w niezliczonej ilości odcieni. Od ciemnej, prawie brązowej, przez zieleń „standardową”, seledynową, aż do jasnej, wpadającej w kolor żółty. Jeżeli dodatkowo znajdziemy się nad morzem, dostrzeżemy miliony odcieni błękitu. Granatowe, niemal czarne burzowe chmury, ciemnoniebieskie niebo tuż przed zachodem słońca, wielki błękit bezkresnego Morza Karaibskiego, jasnoniebieskie wody przybrzeżnych zatok czy prawie białe (ale jednak nie do końca) niebo o poranku. Gratisowo od czasu do czasu zieleń będzie przenikała się z błękitem (jak w przypadku miejsc, w których słodkie wody rzek mieszają się ze słoną wodą morską), tak, że w którymś momencie sami stracimy orientację, nie będziemy wiedzieli czy patrzymy na niebieski czy zielony kolor.
Na Jamajce nie trzeba być specjalnie uważnym obserwatorem, aby dostrzec potęgę i siłę natury. Wysoka temperatura i duża wilgotność powoduje, że roślinność dosłownie wdziera się w każde miejsce. Oplata porzucone wraki samochodów, kiełkuje w szparach pomiędzy deskami, z których powstały budynki czy ogrodzenia, anektuje nawet rzadziej używane drogi czy ścieżki. Powiedzenie, że na Jamajce wystarczy włożyć do ziemi kij od szczotki i w krótkim czasie puści on korzenie nie wzięło się znikąd.
Na Wyspie nie ma szans na uniknięcie spotkania z przedstawicielami świata zwierząt. Najczęściej będziemy mieli do czynienia z owadami. Od tych najmniejszych i najbardziej dokuczliwych – wszędobylskich moskitów-kosmitów, przez najdziwniejsze larwy i gąsienice, żuki, pająki, chrabąszcze, wspomniane już forty-leg’i czy karaluchy wielkości myszy, aż po ultrakolorowe motyle we wszelkich możliwych rozmiarach. Prawie równie wszechobecne co insekty są jaszczurki – jest ich tak dużo, że szybko przestajemy zwracać na nie uwagę. Mimo że początkowo trudno jest przejść do porządku dziennego nad ich obecnością na zewnątrz i w pomieszczeniach – na ścianach, suficie i podłodze, w łazience, sypialni i kuchni. Od czasu do czasu zobaczymy przemykającą tu i ówdzie mangustę, a w getcie Kingston wcale nie przemykające, za to spasione, zuchwałe i bezczelne, za nic mające obecność człowieka szczury. W powietrzu roi się od najróżniejszego ptactwa. Z jednej strony mamy kolibry wielkością przypominające latające chrabąszcze (jeden z gatunków kolibra, Doctor Bird jest symbolem, narodowym ptakiem Jamajki), z drugiej potężne ptaszyska – urubu – sępniki (lokalnie nazywane John Crow), darzone przez Jamajczyków ogromnym szacunkiem z uwagi na fakt, że żywią się padliną i w ten sposób utrzymują czystość na Wyspie. Pomiędzy nimi występuje oczywiście cały wachlarz latających stworzeń o różnych kształtach, kolorach i rozmiarach. Oprócz tego, że jest tu całkiem sporo gatunków ptaków, które nie występują nigdzie poza Jamajką, spotkamy też te jednoznacznie kojarzące się z tropikami, jak np. pelikany polujące na ryby, które nieopatrznie zapuściły się w płytkie przybrzeżne wody Morza Karaibskiego.
Skoro już jesteśmy nad morzem, nie możemy zapomnieć o płochliwych krabach budujących swoje nory na każdej chyba jamajskiej plaży i ich kilkanaście, a może kilkadziesiąt razy większych kuzynach zamieszkujących morskie odmęty. W ogóle podwodne życie Jamajki to także temat na osobny post. Najróżniejsze ryby, niektóre wyglądające jak żywcem wycięte z kreskówki „Gdzie jest Nemo”, kraby, homary, langusty, płaszczki, słono- i słodkowodne krewetki… Są też dziko żyjące delfiny (w morzu) i krokodyle (w rzekach).
Osobną kategorią są zwierzęta „domowe”: leniwe, półdzikie psy, kury czy kozy, których pełno wszędzie, niezależnie od tego czy jest to centrum Kingston, czy zapadła wieś gdzieś głęboko w buszu. W końcu curry goat to jedna z ulubionych potraw Jamajczyków, uznawana za wyjątkowy przysmak (żeby była jasność – nie podzielamy i nie do końca rozumiemy tę fascynację. Hony twierdzi nawet, że to zupełne ohydztwo).
Wracając do wewnątrz…
O ile wspomniany wyżej żar nie męczy, gdy występuje w połączeniu z wszechobecną bryzą, a my przebywamy w zacienionym miejscu, o tyle rozgrzane, nieruchome powietrze wewnątrz budynku powoduje, że trudno tam wytrzymać dłużej niż kilka minut. Nie ma czym oddychać a pot leje się strumieniami. Dosłownie. Jeśli nawet znajduje się tam działający wiatrak (co wcale nie jest takie oczywiste), to jego skuteczność jest bliska zeru – rozgrzane do granic możliwości powietrze po przemieleniu przez wiatrak nie staje się ani trochę chłodniejsze.
W domu znajdują się najpotrzebniejsze sprzęty: łóżko, lub coś co pełni jego funkcję, zdarzają się jakieś szafki (jak wspomnieliśmy – zazwyczaj prowizorycznie ponaprawiane i mające się lada chwila rozpaść), czasem zdezelowany telewizor i lodówka, w której najczęściej nie znajdziemy nic poza lodem, może czasem trafi się reszta z obiadu zostawiona na kolejny dzień.
Aby telewizor i lodówka mogły działać, potrzebny jest prąd, który na Jamajce do najtańszych nie należy. Mieszkańcy Wyspy, zwłaszcza w mieście potrafią sobie z tym problemem poradzić. Jak? Jedno spojrzenie na słup podtrzymujący sieć elektryczną wyjaśnia wszystko – w tej gęstej plątaninie kabli powstałej w wyniku podłączania się „na lewo” kolejnych odbiorców nie połapie się nikt.
No i ostatnia – cisza.
Na Jamajce, włączając w to wysokie góry, leśne ostępy gdzieś głęboko w buszu i plaże – nie doświadczymy ciszy. W górach nieustannie słyszymy hulający wiatr. Busz żyje swoim życiem – emituje nawoływania ptaków, bzyczenie i cykanie owadów oraz szelest liści. Na plaży nie odetniemy się od kojącego szumu morza i plusku fal rozbijających się o skały. W innych miejscach jest dużo głośniej. Dźwięki są wszechobecne, cały czas słyszymy: jak nie rozmowy sąsiadów i śmiechy bawiących się dzieci to odgłosy klaksonów i muzykę dobiegającą z przejeżdżających nieopodal samochodów, pobliskiego baru czy po prostu głośników wystawionych przez kogoś na ulicę. Muzyka jest wszędzie – w każdym sklepie, knajpie, zakładzie usługowym, samochodzie. Jest bardzo ważną częścią życia każdego Jamajczyka. Nie ma możliwości oddzielenia się od dźwięków. Jak już wspominaliśmy w oknach nie ma szyb, co powoduje, że słyszymy wszystko, co dzieje się w bliższym i dalszym otoczeniu. Jeżeli dodać do tego fakt, że mieszkańcy Jamajki są z natury głośni i reagują na wszystko żywiołowo i spontanicznie, nietrudno dojść do wniosku, że na ciszę nie ma co liczyć i trzeba po prostu zapomnieć o wszystkim, do czego jesteśmy w tym temacie przyzwyczajeni. Wbrew pozorom nauczenie się wypoczywania w tym hałaśliwym otoczeniu nie jest specjalnie trudne, zresztą w tej sytuacji jedyną alternatywą byłby brak wypoczynku.
[Kris]
Tyle.
To był tylko mały przykład, ale pomiędzy Jamajką a Polską – wspólnych punktów odniesienia znajdujemy niewiele. Można by napisać słownik, w którym tłumaczy się poszczególne słowa : praca, czas wolny, joint, bieda, głód, natura, las, piękno, przyjaźń, szczerość, zaufanie… wymieniać można w nieskończoność. Słowa te same, znaczenia zupełnie odmienne.
Nie możemy też zapominać, że Jamajka ma wiele twarzy! Poszczególne jej części, zarówno w rozumieniu geograficznym, jak i przyrodniczym czy przede wszystkim ludzkim, mentalnym różnią się od siebie – czasem delikatnie, a czasem bardzo bardzo mocno. Bez uświadomienia sobie tego zrozumienie Wyspy będzie bardzo trudne, jeżeli nie niemożliwe.
Uznajemy, że wiecie już w jakim świecie się znajdujemy. Teraz ze spokojnym sumieniem możemy opowiedzieć o całym szaleństwie, przygodach, ludziach, historiach cudownych i strasznych. O wszystkim co nas spotkało na Ja!