Hiszpania. Jak opisać to miejsce w trzech słowach? Fiesta, siesta i maniana. Zdecydowanie jest to kraj, który lubię i polecam odwiedzić każdemu, kto chciałby wygrzać się, wypocząć, potańczyć i poobjadać pysznym jedzeniem. Większość czasu spędzam na wybrzeżu Costa Brava. Jak sama nazwa wskazuje miejsce to powinno być dzikie, a nie jest, zupełnie. Prawdziwej Hiszpanii, a w zasadzie Katalonii nie ma tu już prawie wcale. Patrząc na morze możemy sobie wyobrazić, że jesteśmy gdzieś na pięknej, bezludnej plaży, jednak jeśli tylko spojrzymy w prawo, lewo lub za siebie zobaczymy tłumy turystów i hotele stojące jeden przy drugim, kilkusetpokojowe olbrzymy. Sklepy wypełnione pamiątkami z Chin, jedzenie drogie i nie najlepszej jakości, wszystko typowo turystyczne. Jeśli jednak oddalimy się trochę, połazimy, poszukamy znajdziemy miejsca piękne, klimatyczne przepełnione hiszpańskim duchem. Miasteczka ze średniowieczną zabudową, ruiny zamków, warowni, kościołów, wąskie kamienne uliczki, małe knajpki z pyszną kawą. Zobaczymy przyjaznych ludzi, którzy się uśmiechają i pomagają łapać ciągle zwiewany przez wiatr, z Twojej głowy kapelusz. Jeśli tylko zajrzymy za róg z KFC znajdziemy miejsce, w którym dostaniemy pyszne krewetki zapakowane w papierową tutkę, za grosze. Jeszcze to wszystko da się zrobić – wystarczy poszukać. Ale ja nie o tym… W Barcelonie byłam już kilkukrotnie, zawsze w biegu, zawsze przy okazji czegoś, zawsze bardziej poświęcona fieście niż samemu poznaniu miasta. Podobała mi się, ale nie wzbudzała szczególnego zachwytu – do wczoraj. Odwiedziłam wszystkie miejsca z drużyny „ must see”, z tym że w każdym spędziłam dużo więcej czasu niż dotychczas, o każdym starałam się dowiedzieć, przeczytać czy usłyszeć więcej. Zaczęłam od kościoła Sagrada Familia. Wcześniej oczywiście patrzyłam na niego jako wielką, nietypową dość budowlę, ale beż większych ochów i achów. Fasada zaprojektowana przez Gaudiego robiła wrażenie, ale dopiero wczoraj dowiedziałam się, że według jego planu nie ma ona pozostać w takim jakim jest, piaskowym kolorze – ma być bajkowo kolorowa, jak wszystkie jego prace. Kilka elementów zostało już pomalowanych i jeśli ruszy się wyobraźnią i spróbuje przełożyć to na całość…..wow. Myślę, że w 2025 czy 26, kiedy zostanie ukończona będzie totalnie niesamowita. Kolejny punkt, jeśli ruszamy śladem Gaudiego to oczywiście Park Guella. Tu spotkał mnie ogromny zawód – od roku wejście do parku przez bramę zaprojektowaną przez Antoniego jest biletowane. W dodatku ilość odwiedzających jest tak ogromna, że trzeba mieć rezerwację zrobioną z dużym wyprzedzeniem. Salę stu kolumn, ławkę czy smoka mogłam tym razem zobaczyć tylko z daleka. Niemniej jednak sam park wciąż wart jest odwiedzenia. Czytanie książki w cieniu palm, gdy nad Twoją głową latają kolorowe papużki nadal należy do tak samo przyjemnych ? Poza tym wciąż możemy zobaczyć piękną bramę wejściową do parku i dom artysty. Kolejny punkt-Camp Nou – największy stadion piłkarski w Europie. Nie polecam tym, którzy nie zamierzają zwiedzać go od środka bo od zewnątrz zwyczajnie straszy. Jest to miejsce kultu fanów Barcy, którzy mogą oprócz zwiedzenia muzeum i przejścia się po murawie boiska zaopatrzyć się we wszystkie wymarzone gadżety w ogromnym, cholernie drogim sklepie drużyny. Ja znalazłam tam również coś dla siebie – budkę z najlepszymi na świecie lodami Ben&Jerry. Fanką tych lodów jestem od dawna, jednak do takiego raju trafiłam po raz pierwszy…i w zasadzie tu mogłabym już zakończyć zwiedzanie ? Był też element dziwaczny – coś mega sztywnego o nazwie „Jamajka”. Hasło na szyldzie zapraszało na „american coffee” prosto z Wyspy. Może gdyby wspomnieli coś o kawie Blue Mountain byłoby to bardziej zrozumiałe…no ale. Ciekawostką, przez którą postanowiłam zostać fanką Barcy a nie Realu jest to, że w czasach generała Franco, gdy zabroniono Katalończykom wszystkiego co było związane z ich kulturą, łącznie z używaniem języka piłkarze Barcy, nadal nim mówili – między sobą, w wywiadach itd. Byli za to represjonowani, zdarzyły się nawet ataki na ich życie a oni wytrwali aż do momentu przywrócenia Katalonii wszystkich praw. Bomba. Nie wiedziałam również, że otwierającym ten stadion był mecz Barcy z Legią Warszawa. Nadal nie wiem co to spalony, ale te informacje chyba kwalifikują mnie już do nazywania się kibicem , nie? Jeśli nadal bardzo chcemy zwiedzać elementy z serii, o której już wspomniałam – musimy pojechać na wzgórze Montjuic i zobaczyć pierścień olimpijski. Na mnie budowle tego typu nie robią wrażenia, nudzą mnie wręcz, ale próba przez koncertem AC/DC, który dziś się tam odbywa to już zupełnie inna sprawa. Na wzgórzu jest również dużo zieleni, można podziwiać piękną panoramę miasta, port, więc na chill – od biedy może się ono nadać ? Pod wzgórzem, przy porcie zaczyna się najbardziej znana część miasta czyli La Rambla i dzielnica gotycka. Rambla tłoczna i hałaśliwa. Z pewnością zachwycą się nią fani Krupówek;) Dużo mimów (ich stroje akurat robią wrażenie!), rysowników, karykaturzystów, tłumy turystów. Warto odbić w bok – w prawo, w lewo, nie ważne. Tu można już poczuć klimat prawdziwej Katalonii. Piękna, gotycka zabudowa. Wąskie uliczki dające dużo cienia wśród których słychać śpiewy i granie wszechobecnych muzykantów. Piękne budowle. Urokliwe kawiarenki, place pełne pijących sangrię Hiszpanów. Nic tylko siedzieć, chłonąć, chillować i zachwycać się. Serio! No i miejsce, którego według mojej opinii zdecydowanie nie można, nie wolno pominąć – La Boqueria, najsłynniejszy targ Barcelony. Sprzedaje się tu głównie owoce morza, przyprawy, słodycze(nugaty,baklawy, cuda!) i warzywa – można zrobić zapasy, można objadać się pysznościami na miejscu. Świeże soki, najróżniejsze owoce, krewetki, kalmary i wszystko, WSZYSTKO, czego fani tego typu jedzenia poszukują. Mniam <3 Zmęczeni Ramblą możemy udać się do urokliwej Barcelonetty – dzielnicy tuż przy morzu, w której zamieszkują głównie rybacy i marynarze. A na koniec zwiedzania – oczywiście plac Hiszpański. Miejsce, które ze względu na Pałac Narodowy robi wrażenie nawet za dnia, ale które odwiedza się głównie w nocy. Dlaczego? Ze względu na fantastyczny pokaz tańczących, śpiewających, migających i kolorowych fontann. Serio. Do tego typu rozrywek mam raczej sceptyczne nastawienie, ale to zrobiło na mnie wrażenie. Fontanny skaczą do muzyki przeróżnej – do kawałków, które aktualnie są na topie, do muzyki klasycznej, do piosenki z Flinstonów. Mega widowisko. Polecam! Po tak spędzonym dniu można już tylko udać się na poszukiwania miejsca, w którym osiądziemy, zaczniemy pić sangrię a dalej..miasto samo już nas poniesie ?! Z hitów pilotażowych: *Grupa wiekowa i zarazem świetna. Wesoła, sympatyczna, miła, nienarzekająca – zdecydowanie najlepsza jaką do tej pory miałam okazję pilotować.
Oczywiście mieści się tu masa budynków, które trzeba zobaczyć, zwiedzić, odwiedzić – zrobiłam to, ale opisywać nie będę, bo można o tym poczytać w każdym przewodniku. Poza tym nie to zrobiło na mnie największe wrażenie. Klimat miasta – to jest to!
Z ciekawostek – po katedrze św. Eulalii chodzi sobie dwanaście gęsi symbolizujących wiek, w którym dziewczynka zginęła. Jak dotąd w żadnym innym kościele gęsi nie spotkałam…fajne to.
*Mimo próśb i informowania o tym co wypada,a czego robić nie wolno nadal zdarza się im częstować mnie bułeczkami, które właśnie wynieśli z restauracji…
*Kiedy spotkałam ich na barcelońskim targu, o którym wspominałam wyżej i poczęstowałam kalmarami stwierdzili, że „fuj! To smakuje rybą!”
*W hotelowej restauracji obsługa to kelnerzy – trojaczki. Z wyglądu identyczni a różnica między nimi taka, że tylko jeden mówi po angielsku. Gra „traf we właściwego” jak dotąd zajmuje mi do ośmiu podejść.
*Po prawie tygodniu spędzonym razem moi podopieczni odważyli się zapytać mnie o kolczyk i tatuaże. Pytali jak reagują rodzice, społeczeństwo…Na koniec stwierdzili, że jak minie mi okres buntu i skończę szkołę średnią to z pewnością takie rzeczy przestaną mnie interesować! ?
Musiałam Państwa uświadomić, że niestety, ale czasy liceum mam już dawno za sobą….