Dostaliśmy zaproszenie by dołączyć do paczki bliskich nam osób i wspólnie pochillować nad morzem. Oczywiście, że zajawiłam się niesamowicie – stęskniona za przyjaciółką, kontaktem z ludźmi, których życie nie kręci się jedynie wokół wychowywania potomka (jak moje w ostatnim czasie), za przeszłością, zabawą, normalnością. Wszystko wydawało mi się super, nie widziałam najmniejszego problemu by zabrać Światka na taką wycieczkę i tuż po pierwszej rozmowie telefonicznej potwierdziłam, że będziemy. Zaczęłam przygotowywać sprzęt, dokupować to co niezbędne i inne gadżety mające zapewnić nam wygodę i bezpieczeństwo ( listę rzeczy, których nie może zabraknąć na biwaku znajdziecie w ostatnim poście czyli –>tutaj). Na dwa dni przed wyjazdem pogoda totalnie się załamała i zaczęło lać. Non stop, bez przerwy. I wtedy ogarnęła mnie panika… Z jednej strony chcę jechać a z drugiej – leje, zimno, nie chcę przeziębić Świata, zmęczyć go podróżą tylko po to by kilka dni przesiedział ze mną w namiocie, który pomimo swych plusów jest jednak malutki, bujanie więc dziecka w pozycji kucająco-klęczącej było średnią perspektywą. Dzień przed wyjazdem – nadal lało. Postanowiłam, że będę śledziła prognozy i jeśli pogoda się nie poprawi nie wyjadę. W ten sposób mój wyjazd nieco się przesunął. Gdy prognozy okazały się pomyślniejsze i wyruszaliśmy z domu słonko pięknie świeciło na niebie. W czasie kilku deszczowych dni oczekiwania podjęłam jednak decyzję o tym, że Świat jest za mały na to by spać w namiocie. Znajomi zorientowali się w cenach noclegów w Międzyzdrojach, gdzie postanowiliśmy się zatrzymać i okazało się, że nie jest to taki cenowy koszmar jak zawsze mi się wydawało. Wynajęliśmy na kempingu maleńki domeczek, którego wnętrze wyglądało identycznie jak kuszetka (cztery łóżka podwieszone na linkach i tyle przestrzeni by można było obrócić się wokół własnej osi ? ). Korzystaliśmy z łazienki i kuchni wspólnej dla wszystkich biwakowiczów. Nasze mieszkanko różniło się od namiotu z zasadzie tylko tym, że mieliśmy pewność, że w razie deszczu nie przemokniemy i będę mogła w pozycji wyprostowanej zajmować się Światem. Śmiesznie, przytulnie, my zadowoleni.
Wracając do początku…
Jako,że nie jestem mistrzem w dziedzinie organizowania, nie kupiłam z wyprzedzeniem biletów na pociąg oraz zapomniałam, że przez dość spory odcinek będziemy przemieszczać się w kierunku Kostrzyna, w którym akurat rozpoczął się Woodstock. Tłumy w pociągach, wrzask, muzyka – jedna wielka impreza… Przeraziłam się trochę, ale jak się okazało – zupełnie bezpodstawnie. Po wejściu do wagonu Małego Pasażera ludzie zaczęli wzajemnie się uciszać „bo dziecko śpi”, pomogli mi z wózkiem i nawet znalazło się dla nas miejsce. Szczerze mówiąc po tłumie zanietrzeźwionych punków, zaaferowanych festiwalem gimnazjalistów-hipisów i wrzeszczących metali zupełnie się tego nie spodziewałam i było to szalenie miłe zaskoczenie (sama na Wooda jeździłam, klimaty te znam i ostatnią rzeczą, o której marzyłabym w podróży na festiwal byłaby mama z dzieckiem ?).
Kontynuacją szalenie miłych zaskoczeń był Pan, który gdy przesiadłam się do drugiego pociągu, gdzie wymagana jest rezerwacja miejsc – a ja nie miałam miejscówki, zdjął z siedzenia klatkę ze swoją świnką morską i ustąpił, a w zasadzie świnka, mi miejsca ?
Podczas podróży pociągiem cały czas zastanawiałam się nad tym jak to będzie… Był to pierwszy wyjazd od narodzin Światka gdzie nie wszystko było idealnie dograne – nie byłam pewna kto odbierze mnie z pociągu, rezerwacja noclegu miała być sfinalizowana na miejscu, nie czekały na mnie warunki przystosowane do przebywania małego dziecka itd. Poza tym… może to zabrzmieć śmiesznie ale był to też pierwszy raz gdy miało nie być przy nas „dorosłych” ? . Mam na myśli osoby doświadczone, które mają już dzieci i które dotąd zawsze były w pobliżu służąc pomocą czy radą… Musiałam zaufać tylko sobie – i mimo, że był to wyjazd „tylko do Międzyzdrojów”, wymagał ode mnie bardzo dużo odwagi.
Dotarliśmy nad morze… i moje wszystkie obawy zniknęły.
Światek idealnie dostosował się do panujących warunków, świeże nadmorskie powietrze służyło, spał jak suseł. Pojawialiśmy się na plaży w godzinach popołudniowych tak, by go nie przysmażyć, wynajmowaliśmy koszyk by chronił od wiatru i standardowo – szczęśliwa była i mama i dziecko. Wraz ze znajomymi grillowaliśmy, prowadziliśmy długalaśne rozmowy o wszystkim, gotowaliśmy, śpiewaliśmy – a Świat spał, gaworzył, dzielnie nam towarzyszył i cały czas się uśmiechał.
Zaliczył swój pierwszy koncert – w Świnoujściu, zaprzyjaźnionionego zespół Reggaeside, który gra nie tylko reggae, niech nazwa Was nie zmyli ? Chłopcy cudnie grali, Roxa pięknie śpiewała a Światek przywiązany w chuście do mamy hasał i jak to on – cieszył się.
W Świnoujściu pływał promem, wracał do naszego domku późną nocą – i nie miał nic przeciwko temu.
Kąpiele w Bałtyku postanowiliśmy odłożyć sobie na kolejne lata. Nie wszystkie przyjemności na raz;)
Wypoczęliśmy i ja i on i z nową energią wróciliśmy do domu:)
Dlaczego powstał ten post? Nie po to by wychwalać uroki wakacji nad polskim morzem, zanudzić Was opowieściami o tym jaki to mój syn jest cudowny i najlepszy ale po to by powiedzieć kilka wydaje mi się istotnych rzeczy.
Samotne podróże z dzieckiem nie należą do najłatwiejszych. W ogóle przemieszczanie się z wózkiem, bobasem i wielką ilością jego bagaży wymaga pewnej zaawansowanej logistyki, trzeba to porozkminiać bo improwizowanie… utrudnia. A rzeczy trudne utrudnień nie wymagają;) Tak czy siak – rozumiem wszelkie obawy, które mają rodzice zanim wybiorą się gdzieś ze swoją dzieciną: że za mała, że nie dadzą rady, że po co – bo wcale nie odpoczną, że w domu bezpieczniej, że rytuały zaburzone,że… (tu wstaw swoje własne), ale jeśli odważycie się spróbować to gwarantuję, że wyjdzie to obojgu na dobre. Wy uwierzycie w siebie i własne możliwości, zdobędziecie doświadczenie a także odpoczniecie, zrobicie COŚ DLA SIEBIE a dziecko przy Was szczęśliwych z pewnością smutne nie będzie.
Mnie ten wyjazd naładował odwagą do podjęcia kolejnych podróżniczych wyzwań, o których napiszę wkrótce bo mała część już za nami – a wielka cały czas przed!