Wrzucam post, który już pojawił się już kiedyś na Siedmiomilowym fejsbuniu – opisuje on początki życia w getcie. Nie pomijam go, ponieważ nietypowo dla siebie w całym opisie Jamajki postanowiłam zachować chronologię! no i … ważny to dla mnie tekst. Wszystko wróciło! Chęć do pisania, radość z podróży. Miłość do Jamajki wybuchła. Po 2 tygodniach oswajania się, leniwego leżenia na plaży, korzystania z uroków wyspy, objadania się pysznościami i włóczenia po okolicznych wioskach… ruszyliśmy! Plan – dojazd Route Taxi (jak wspominałam jest to jedyny na wyspie środek publicznego transportu, który jest cenowo przystępny) do Kingston. Pierwsza wiadomość, którą otrzymujemy tuż po starcie (w spożywczym) – w Boxing Day nic nie kursuje! Nic! Nigdzie! Zastanawiamy się nad tym co zrobić… wracać? Spędzić dzień na plaży? No ale… dziś jest Sting! Jedna z największych reggae’owo dancehallowych imprez na Jamajce!50% Naszego Teamu daje jasno do zrozumienia, że MUSIMY tam być. Daje mi to okazję do obalenia teorii nieistnienia autostopu na Jamajce Wystawiam rękę i zatrzymuje się pierwszy przejeżdżający samochód. Gdy pytam ile płacimy za dojazd do Junction (przewodniki mówią, że „autostop na Jamajce – tylko płatny” ), odpowiedź jest prosta – « NIC! Przecież i tak tam jadę… Wsiadajcie! Wysiadamy w Junction i przeskakujemy do Route Taxi, które JEDNAK jeżdżą! Ale odczuwalne jest to, że rzadziej… Jeśli do tej pory wydawało mi się, że jeździliśmy mocno zapakowanym autem – nie wiedziałam co mówię! Z tyłu jest nas już czworo… dwie murzynki olbrzymie i my wciśnięci w drzwi. Z przodu pasażer i kierowca. Pojawia się jeszcze jedna olbrzymia pani. Pan z przodu wysiada, ona wsiada (zajmuje całą przestrzeń pomiędzy kierowcą a drzwiami). Pan wsiada ponownie – tym razem praktycznie na jej kolana.. Ruszamy… Docieramy do Mandeville. Z jednego ze stoisk dobiegają dość nachalne okrzyki. 50% Naszego Teamu odkrzykuje, że spoko, nic nie chcemy, wszystko mamy (bo na Ja nie można nikogo zlekceważyć… disrespect to najgorsze zło – podobno). Chłopak przybiega do nas i… okazuje się znajomym 50% Naszego Teamu z Treasure Beach. Zabiera nas do knajpki, w której jedzą lokalni. Dostajemy spoko jedzonko w spoko cenie ( o tym co i jak się tu je musi powstać osobny wpis! Wszystko jest wyśmienite… ale nazwy każdego owocu czy warzywa są mi absolutnie nieznane…Przykładowo: Jest owoc. Pyszny jak liczi, bardzo delikatny. Żeby zobaczyć czy jest dojrzały trzeba go nacisnąć i jak się otworzy – znaczy, że jest gotowy. Wygląda jak zielona szyszka. Je się go jak słonecznik, tylko że na odwrót ;D ). Na stoisku znajomego kupujemy Red Stripa (na stoisku można kupić napoje, lód i… buty ? Ostatni odcinek drogi – prosto do legendarnego Kingston! O busie znowu mogłabym pisać i pisać… Wsiadamy – jest 20 miejsc i klima, bus jest duży. Podejrzewamy, że będzie drogi, więc dopytujemy się o koszt. Kierowca potwierdza cenę typową dla tanich busików. Czekamy aż bus się zapełni. Gdy ruszamy jedzie nas 40. Małych, dużych, starych. Z wielkimi bagażami, z worami warzyw, pasz, jedzenia. Z kartonem rumu. Brakuje tylko kury. Wysiadamy na głównym dworcu autobusowym w Kingston. Odbiera nas umówiony wcześniej przez couchsurfing gospodarz – Cassafaya, znany szerzej jako Cassanova. Tak właśnie znajdujemy się w Kingston downtown. W getcie. Po spędzeniu tu dnia wiedziałam, że szybko nie wyjadę. Po spędzeniu dwóch wiem, że nic więcej nie musi się wydarzyć, bym czuła się spełniona, szczęśliwa i przekonana co do sensu wyprawy na Ja. Kolejny dzień na yardzie… reggae słychać wszędzie, cały czas. Nie wyobrażałam sobie, że można żyć tak biednie i tak szczęśliwie. Dwa pokoje, yard, studio nagraniowe. Nazewnictwo znajome… rzeczywistość ma z tym niewiele wspólnego. Wszystko jest zbite z desek, blachy. Rozpada się. Drzwi są lub ich nie ma, okien brak. Biegają karaluchy wielkie jak kciuk. W domu Cassanovy mieszka trójka dzieci i dwa psy. Dzieci mają różne mamy, więc mieszkają z tatą, a z mamami się spotykają. Mimo, że mają 8, 10 i 13 lat to one zajmują się dbaniem o dom, gotowaniem. Pierwszego dnia mieliśmy okazję spróbować przygotowanego przez nie ackee and saltfish – najpyszniejszego jakie kiedykolwiek jadłam! Nie wolno im opuszczać terytorium yardu (wychodzić za bramkę – na ulicę getta) bez dorosłych dlatego też nie mają żadnych znajomych w pobliżu. Jedynie w szkole. Ich życie ogranicza się do około… 60m2. Z resztą… na ulicach Kingston nie bardzo widać dzieci. Można spotkać dorastających chłopców, którzy na środku ulicy rozstawiają beczki, które mają służyć za bramki i grają w nogę, dorosłych grających w domino lub w karty. W dzień pustawo. Wieczorami tłocznie. Życie tu płynie powoli, w rytmie reggae. Wpadają przeróżni goście – sami artyści. Każdy z niesamowitym głosem. Każdy tu śpiewa, każdy marzy o tym by się stąd wydostać. Pierwszy raz rozumiem to o czym Ci ludzie śpiewają, to za co kochają Marleya czy Vybz Kartela. W końcu to oni pokazali im, że wydostanie się z getta naprawdę może się udać! Trójka dzieci – CK, Angie i Phillip junior pokazują nam getto. Wczoraj byliśmy na mini spacerze, dziś dotarliśmy aż na targ. Dzieci tulą się, chodzą z Tobą za rękę… ale wiem, że to nie ja się nimi opiekuję, a odwrotnie. Niesamowite jest to jak są sprytne, jak dbają o to byśmy nigdzie nie zostali na chwilę sami, pokazują dokąd możemy wejść, a w jaką uliczkę już nie skręcimy, chodzą dookoła nas i odpowiadają na ewentualne zaczepki. Wchodzimy do baru po piwa dla siebie i gospodarza, pytamy również dzieci czy mają na coś ochotę. Mają – wybierają. Już mamy płacić… gdy w plecy stuka mnie Pani i mówi, że ona prosi o papierosy, w tym samym czasie 50% Naszego Teamu został poproszony przez inną Panią o drinka. No bo jak to tak? Jednym kupisz a innym odmówisz? No i słuchasz dzieci, nie odwrotnie… Na wczorajszym spacerze Niemiec (który też mieszka z nami) chciał wejść w ulicę, którą dziecko odradzało. Sekundę później z domu na tejże ulicy wyszła kobieta krzycząc, że mamy stąd odejść, bo jest niebezpiecznie…zaczęły otwierać się okna i było słychać inne głosy – tam mordują, tam rabują, tam się nie pokazuje. Zasady życia w getcie są proste – jeśli na jakiejś ulicy widzisz ludzi – możesz iść. Nie pojawiasz się tam gdzie jest pusto. Nie jest to wszystko wyolbrzymione. Strzały? Słyszeliśmy już kilka razy… Na szczęście raz były to strzały ostrzegawcze oddane przez policjantów, innym razem dzieci na ulicy bawiące się czymś podobnym do kapiszonów… tyle, że głośniejszym i bardziej realistycznym. Policja po ulicach chodzi z kałasznikowami, sklepy też wyglądają zupełnie inaczej niż gdziekolwiek. Wszystkie sklepy mają przyciemnone szyby, kraty. Podchodzisz do takiej szyby – jest tylko okienko na pieniądze, nie widzisz nawet sprzedawcy – mówisz co chcesz i płacisz. Towar odbierasz przy drugim okienku/ stoisku. Wychodzisz… Jak wspominałam ( na początku tekstu.. ? ) do Kingston przyjechaliśmy na festiwal Sting. Trafiliśmy gdzie trafiliśmy…. planu na dojazd z getta i biletów nie mamy. Nasz host – sam z siebie wspomina coś o Stingu, jest w końcu muzykiem! Postanawia zorganizować bilety dla nas wszystkich ( zaznacza, że dla nas to łatwe, bo mamy pieniądze i możemy je kupić, ale oni muszą swoje ZDOBYĆ). Dzwoni do wszystkich znajomych, którzy mogą być w jakikolwiek sposób powiązani z festiwalem… udaje się! Będą bilety! Przywozi je policjant… bierze od nas po 30$, daje bilety i pierwsze co rzuca mi się w oczy to wielki napis „not for sale”. Policjant w mundurze, z bronią, w getcie Kingston, na yardzie, na którym wszyscy palą trawę… co ciekawe – policjant panicznie bał się psów (szczeniaków) i bardzo krzyczał by je odganiać kiedy przechodził przez yard… ? Dlaczego Cassanova przyjmuje białych w getcie? Bo wszystko dobre czego doświadczył ma od białych. Od Niemca dostał samochód, a od Szwajcara swoje „studio nagraniowe”. Chce się odwdzięczyć. Chce też pokazać białym, że obraz getta prezentowany w mediach jest przekłamany. Że ludzie są tu dobrzy, że jako biały możesz czuć się bardziej bezpiecznie niż jakikolwiek czarny człowiek. Jest wdzięczny za to, że w ogóle dajemy szansę temu miejscu, że mieliśmy odwagę tu przyjechać. Prawdą jest, że decydując się na nocleg u niego nie mieliśmy pojęcia w jakiej dzielnicy Kingston i w jakich warunkach wylądujemy. Pewne jest natomiast, że spotkało nas najlepsze i że oboje jesteśmy tym doświadczeniem zachwyceni! O tym miejscu można by pisać i pisać… O tym, że dziecko woła Cię i prosi o pomoc w gotowaniu. Przychodzisz, zaglądasz do garnka, a tam trzy ziemniaki. O tym, że marzeniem ich jest spaghetti carbonara. Że właśnie oglądają kreskówkę trzymając nogi w lodówce – bo chłodzi, a jedzenia przecież i tak w niej nie ma. W jednej misce nosi się wodę, myje naczynia… a potem psa. O tym, że jeśli wygrałyby milion (grając w zdrapki przyklejone do rumu) mogłyby kupić na święta choinkę… a może wtedy przyszedłby Mikołaj? O tym, że jeśli dziękujesz dzieciom za pyszny posiłek to od razu wyciągają do Ciebie swoje miski i pytają czy chcesz jeszcze. O psie który, kiedy był szczeniakiem zobaczył szczura – od tego czasu siedzi – dniami i nocami i wpatrując się w dziurę, z której tamten wyszedł. O dziewczynie, której jak legendę Cassanova opowiadał to, że w Europie siada się do stołu, na którym stoją różne potrawy i możesz sobie wybierać: mięsa, sosy, warzywa… a nie tak jak tu – miska z ryżem, czasem sosem, rzadziej z mięsem. Postanowione. Zostaję tu na dlużej.. Chcesz dowiadywać się o kolejnych wpisach? Zapisz się do newslettera! Podobało się ? Nie krępuj się, udostępniaj śmiało ?
Kingston. Getto.
Wracając do yardu…